Выбрать главу

Jego buty stały koło łóżka. Pantofle wiązane na sznurówki w stylu braci Brook, jakie sam zacząłem nosić z podziwu dla tychże. Schyliłem się, żeby podnieść buty Pipika i wtedy zobaczyłem, jak bardzo mają skoszone podeszwy na piętach – identycznie starte były podeszwy obuwia na moich stopach.

Jeszcze raz rzuciłem okiem na swoje pantofle, potem na jego, a następnie otworzyłem drzwi na króciutki moment, tak że zdążyłem zobaczyć tylko rąbek jego głowy i cisnąłem buty na korytarz.

Złapał za klamkę, ale wcześniej zdołałem zatrzasnąć drzwi. Staliśmy po obu stronach wejścia w identycznych pozach, stanowiąc swe lustrzane odbicia. Dotknąłem ręką głowy, by upewnić się, że mam własną na karku. On dobierał sobie uczesanie, kopiując fryzury na moich fotografiach! Pipik nie może być mną, powiedziałem sobie i – kompletnie wyczerpany – rzuciłem się na skotłowane łóżko, na którym jeszcze przed chwilą leżał on, demonstrując dumnie erekcję. Ten człowiek to nie ja! Jestem tutaj i włosy na mojej czaszce należą do mnie. No tak! On zaczesywał je z lewej na prawą stronę, a ja odwrotnie! Pomimo tej różnicy i paru jeszcze istotniejszych – takiej na przykład, że posiadaliśmy inne mózgi – paradował sobie po hotelu i ulicach, spacerował po Jerozolimie. Kiedy dopadnie go wreszcie policja i zabierze na wstępne przesłuchanie, on powie im to, co mówił tamtym: „Znacie mnie. Jestem Philip Roth.

Próbujcie szczęścia”.

– Moje okulary!

Znalazłem jego szkła tuż obok siebie na łóżku. Złamałem oprawkę i rzuciłem je na ścianę. Niech nic nie widzi!

– Stłukły się. Idź stąd!

Telefon wciąż dzwonił. Nie zaśmiewałem się już jak wielbiciel sztuki Arystofanesa, tylko trząsłem się z barbarzyńskiej, ciemnej wściekłości. Podniosłem słuchawkę i czekałem bez słowa.

– Philip Roth?

– Nie ma go tutaj.

– Philipie Roth, gdzie był Bóg między 1939 a 1945? Z pewnością stworzył świat. Z całą pewnością rozmawiał na górze Synaj z Mojżeszem. Tylko co robił pomiędzy 1939 i 1945? Wtedy zaniedbał Swe obowiązki i Jemu, zwłaszcza Jemu, nie można tego wybaczyć.

Ktoś powiedział te słowa z ciężkim, izraelskim akcentem, chrapliwym, głuchym, semickim głosem, który brzmiał tak, jakby wydostał się z gardła kogoś skrajnie osłabionego.

Tymczasem rozległo się lekkie, rytmiczne stukanie do drzwi. Czy Pipik mógł jednocześnie rozmawiać przez telefon i pukać w drzwi? He osób się w nim kryje?

– Kto mówi? – rzuciłem do słuchawki.

– Pluję na tego Boga, który zrobił sobie wakacje od 1939 do 1945! Przerwałem połączenie.

Czekałem i czekałem, ale pukanie nie ustawało.

– Kto tam? – spytałem w końcu niemal szeptem, tak cicho, że ów ktoś” mógł mnie nie usłyszeć.

Pomyślałem, że właściwie nie musiałem zadawać tego pytania. Mogłem się domyślić.

Cicha odpowiedź zdała się sączyć przez dziurkę od klucza na cieniutkiej smudze chłodnego powietrza:

– Mam ci obciągnąć?

– Spadaj!

– Obciągnę wam obu.

Spoglądam na rodzaj polowego lazaretu zorganizowanego na wielkim boisku, które przypomina mi szkolny stadion przy Bloomfield Avenue w Newark, gdzie rywalizujące ze sobą miejscowe gimnazja – włoskie, irlandzkie, żydowskie, murzyńskie – rozgrywały mecze piłkarskie w czasach, gdy byłem chłopcem. Tyle że ów plac jest dziesięć razy większy od tamtego boiska i zapełniony tłumem, dziesiątkami tysięcy podekscytowanych ludzi, owiniętych w szaty i rozgrzewających się gorącą, parującą z plastikowych kubków kawą.

Wszędzie powiewają białe proporce, a tłum skanduje rytmicznie. Tymczasem lekarze w białych kitlach przemykają w milczeniu – dostrzegam przez swą lornetkę ich poważne, pełne poświęcenia twarze i również twarze tych, którzy leżą bez ruchu jak głazy, podłączeni do kroplówek. Przerażające jest jednak to, iż każda z osób, nawet każda kobieta i każde dziecko, ma twarz Iwana z Treblinki. Z trybun radosna gawiedź nie widzi niczego poza wielkim balonem, przybierającym kształt niby przyjaznego, głupiego oblicza, lecz ja przez lornetkę mogę spostrzec, że na tyrn wyłaniającym się obliczu koncentruje się wszystko, co ludzkość uznaje za godne nienawiści. Mimo to rozentuzjazmowany tłum krzyczy z nadzieją: „Od teraz wszystko będzie inaczej! Każdy zacznie chodzić do kościoła jak pan Demianiuk! Każdy będzie uprawiać ogródek jak pan Demianiuk! Każdy będzie ciężko pracować i wieczorami wracać na łono swej wspaniałej rodziny, zupełnie jak pan Demianiuk!” Tylko ja mam lornetkę i jestem świadkiem nadciągającej katastrofy. „To Iwan!” – krzyczę, lecz nikt nie słyszy mnie z powodu ogłuszającego harmideru. Wciąż wrzeszczę, że to Iwan, Iwan z Treblinki, a oni wyrzucają mnie z mojego miejsca i toczę się po miękkich pomponach na białych, wełnianych czapeczkach, które kibice mają na głowach. Potem przerzucają moje ciało (owinięte teraz w białą płachtę, przyozdobioną wielką, błękitną literą M) przez kamienny mur z wymalowanym napisem: BARIERA PAMIĘCI. TYLKO DLA ZAWODNIKÓW. Wpadam w ramiona dwóch lekarzy, ci zaś przywiązują mnie mocno do łóżka na kółkach i wiozą na boisko, podczas gdy orkiestra gra skocznego marsza. Igła z kroplówką wbija mi się w przedramię i słyszę donośny ryk poprzedzający wielki finał. „Kto gra?” – pytam siostrę w białym fartuchu, która ma się mną zająć. To Jinx, Jinx Posseski. Ona poklepuje mnie po ręce i mówi szeptem: „Drużyna Uniwersytetu Metempsychozy”. Zaczynam krzyczeć: „Nie chcę grać!”, lecz Jinx uśmiecha się uspokajająco i powiada: „Musisz… Zagrasz na obronie”.

„ZAGRASZ NA OBRONIE” odbijało mi się jeszcze echem w uszach, kiedy usiadłem gwałtownie na łóżku, przebudziwszy się w ciemnym, bezkształtnym pokoju. Początkowo pomyślałem, że to zeszłe lato i odruchowo chciałem zapalić nocną lampkę, aby wziąć ze stolika pigułki. Potrzebowałem kolejnej pastylki halcionu, by przebrnąć przez resztę nocy. Po chwili zawahałem się. Bałem się, że odkryję ślady psich łap nie tylko na pościeli, ale także na ścianach i suficie. Wtedy znów zadzwonił telefon.

– Co jest prawdziwym życiem człowieka? – ponownie usłyszałem zmęczony głos tamtego Żyda.

– Nie wiem. Sam mógłbym o to zapytać.

– Nie ma prawdziwego życia. Jest tylko pragnienie uchwycenia realności. Wszystko, co nierealne, stanowi prawdziwe życie człowieka.

– Dobra, mam zagadkę. Chciałbym pojąć znaczenie dzisiejszego dnia.

– Błąd. Błąd za błędem. Błąd, pomyłka, udawanie, fantazjowanie, niewiedza, fałsz i głupstwo, oczywiście niepoprawne głupstwo. To był zwyczajny dzień.

– Więc gdzie tu błąd?

W jego łóżku, odpowiedziałem sobie i powtórnie zapadłem w sen. Byłem w łóżku kogoś, kto zmarł właśnie na jakąś zakaźną chorobę i teraz umierałem sam. Za to, że zamknąłem się z nim w tym pokoiku, że naigrawałem się z niego w jego obecności; za to, że nagadałem tej nijakiej, megalomańskiej pseudoistocie, iż dla mnie jest tylko Mosze Pipikiem. Nie pojąłem w porę, że nie wolno sobie z niego otwarcie żartować i Mosze Pipik postanowił zamordować mnie. I leżę tu, krwawiąc… Póki nie wyrwałem się z maligny, niczym pilot katapultujący się z kabiny samolotu i odkryłem, że po raz pierwszy od dwudziestu pięciu lat miałem orgazm podczas snu.

W pełni już przebudzony wstałem w końcu z łóżka i podszedłem do okna, żeby przekonać się, czy zobaczę go sterczącego na ulicy. Dostrzegłem jedriak zamiast Pipika kilkuset żołnierzy w świetle latarni. Każdy miał na ramieniu automat. Nie słyszałem podeszew ich butów stukających o bruk, gdy wydano im polecenie zajęcia miejsc w ciężarówkach. Biegli jeden za drugim przy murze po drugiej stronie ulicy i znaleźli się obok długiego bloku z pofałdowanym, blaszanym dachem, który najpewniej pełnił funkcję garażu lub magazynu; od drugiej strony budynek ten musiał przesłaniać niemal całą uliczkę. Naliczyłem sześć ciężarówek. Widziałem, jak ostatni żołnierz wskoczył na wóz i ciężarówki ruszyły, kierując się prawdopodobnie w stronę zachodniego brzegu Jordanu. Mieli tam zluzować oddziały żydowskiego wojska, starające się powstrzymać eksplozję tego, co Pipik nazwał drugim holocaustem. Wybuch tego, co Pipik obiecywał uśmierzyć działalnością ochotniczej agencji, skupiającej Anonimowych Antysemitów.