Выбрать главу

Wtedy właśnie postanowiłem – minęła niedawno druga – opuścić Jerozolimę. Pozostało mi jeszcze wymyślenie trzech czy czterech pytań kończących wywiad z Aaronem. Dom Aarona znajdował się na wsi, jakieś dwadzieścia minut na zachód od Jerozolimy, blisko szosy wiodącej na lotnisko. Mógłbym wziąć taksówkę, kazać kierowcy zatrzymać się po drodze – tak bym zdołał wpaść do Aarona i zadać te ostatnie pytania – a potem już udać się na lotnisko i stamtąd samolotem do Londynu. Zapytałem siebie: Dlaczego po prostu nie udawałeś, że będziesz z nim współpracować? Szydziłeś z niego i to okazało się ”błędem. Jeszcze zapłacisz za roztrzaskanie mu okularów.

Byłem kompletnie skołowany niezwykłymi wydarzeniami minionej doby. Nie potrafiłem wyłowić prawdy z tego całego piekielnego zamieszania. Dowodem na to, że – pakując się przed zamierzonym powrotem – wziąłem tamte trzy zdania za sentencje w istocie wypowiedziane przez Pipika, znajdującego się po drugiej stronie drzwi. Wariat wrócił! I ma broń! Jeszcze bardziej zdumiałem się – czy raczej przeraziłem – gdy, w ułamku sekundy, zorientowałem się, że to był mój własny głos, że gadam do siebie jak samotny podróżny, który przebudził się w dziwnym hotelu, z dala od domu, w samym środku nocy.

Byłem w fatalnym stanie. Wszystko, z czym walczyłem od momentu załamania, jakie spadło na mnie ubiegłego lata, uderzyło teraz we mnie potęgą przemożnego strachu. Naraz przeraziłem się, że brak mi sił, by nad sobą zapanować, i znowu wpadnę w koszmar rozpadu świadomości i osobowości; że stanie się tak naprawdę, jeśli dam teraz za wygraną i nie wezmę się w garść.

Przesunąłem biurko pod drzwi – nie tyle z obawy, iż on wróci i ponownie ośmieli się użyć klucza do mojego pokoju; klucza, który nadal miał w kieszeni – ile ze strachu, że ja sam mogę mu otworzyć i umożliwić tym samym wysunięcie kolejnej pojednawczej propozycji. Wolno, z wysiłkiem pchałem więc mebel z miejsca koło łóżka, zwijając przy tym orientalny dywanik na środku podłogi i czyniąc niemiłosierny hałas. W ten sposób dawałem mu znać, że próby ponownego wtargnięcia nie zdadzą się na nic. Barykadując biurkiem drzwi, budowałem jednocześnie zaporę przeciw własnej głupocie.

Rozsądniej, rzecz jasna, było pojechać na lotnisko i odlecieć tysiące kilometrów stąd – skoro inaczej nie potrafiłem uporać się z oczywistym wariactwem jego prowokacji. Teraz jednak, skonstatowałem, jestem tutaj, odcięty od świata. Będę mógł wydostać się z tego miejsca, gdy wyjdzie słońce i hotel przebudzi się do życia. Boy odprowadzi mnie do wyjścia i zawoła taksówkę. I tak wyrwę się z pułapki. Kolejne dwie godziny przesiedziałem na okiennym parapecie, całkiem świadom tego, że doskonale widać mnie z ulicy. Nie zaciągnąłem zasłon, gdyż kawałek materiału i tak nie ochroniłby mnie przed ewentualnym strzałem. Mógłbym właściwie odsunąć się od okna i trzymać się blisko ściany, lecz przy oknie odczuwałem dziwne ukojenie i nie miałem zamiaru oglądać pokoju z innej perspektywy. Teoretycznie można było przysiąść na łóżku i tam głowić się nad pytaniami dla Aarona, ale taki manewr zniszczyłby kruchą równowagę, jaką na razie udawało mi się zachowywać. Siedziałem na parapecie, wreszcie zdecydowałem się zająć miejsce przy stoliku i zapaliłem lampę. Tam nadal zmagałem się za pomocą strumienia pisanych wyrazów z tyranią własnego szaleństwa. Pisałem:

W książce „To the Land of the Cattails” Żydówka i jej dorosły syn, potomek szlachetnie urodzonego ojca, powracają do małej, ruskiej wsi, gdzie owa kobieta przyszła na świat. Dzieje się to latem 1938 roku. Im bliżej jednak domu, tym bardziej realna staje się groźba, że szlachcic, ojciec dziecka Żydówki, może uciec się do przemocy. Matka rzecze do syna: „Ich jest wielu, a nas garstka”. Piszesz dalej: „Słowo goj rosło w niej. Uśmiechała się, jakby na wspomnienie odległej przeszłości. Jej ojciec czasami, rzadko, używał tego słowa, określając beznadziejnego tępaka”.

Szlachta, wśród której żyją żydowscy bohaterowie większości twoich powieści, to zwykle ludzie beznadziejnie tępi, przy tym brutalni i prymitywni – pijacy, bijący żony, raptusy, które nie są w stanie nad sobą zapanować. Pewnie dałoby się powiedzieć więcej o prawdziwym, ówczesnym obliczu mieszkańców tamtych regionów, a także o ułomnościach tamtejszych Żydów, czasem przecież też tępych i prymitywnych. Przyznać trzeba, że nawet Europejczycy potrafili docenić wartość twej prozy, bardziej może nawet od samych Żydów, nie wywodzących się z Europy. W innym miejscu określasz goj a mianem „przyziemnej… kipiącej zdrowiem duszy”. Zdrowie godne pozazdroszczenia. Matka z „Cattails” mówi o swym półżydowskim, półszlacheckim synu: „On nie jest tak nerwowy jak ja. Inna, zimna krew płynie w jego żyłach”.

Moim zdaniem niemożliwe jest zrekonstruowanie żydowskich wyobrażeń bez zbadania pozycji goja w mitologii eksploatowanej przez żydowskich komików w Ameryce, takich jak Lenny Bruce czy Jackie Mason oraz, choć już na innym poziomie, przez żydowskich prozaików. Najbardziej jednoznaczny wizerunek goja zawarty jest w „The Assistant” Bernarda Malamuda. Tam goj to Frank Alpine, marny złodziejaszek, który okrada spożywczy sklep Żyda Bobera, potem usiłuje zgwałcić rozintelektualizowaną córkę Bobera i w końcu, zmieniając wyznanie, symbolizuje wyrzeczenie się gojowskiej dzikości. Nowojorski Żyd, bohater powieści Saula Bellowa ”The Victim”, prześladowany jest przez alkoholika, niejakiego Allbeego, człowieka w pewnym sensie bardziej okrzesanego niż Alpine. Najdoskonalej skonstruowanym gojem w całej twórczości Bellowa jawi się jednakże Henderson – łowca przygód, który szuka ujścia dla swych krwiożerczych instynktów w Afryce. Dla Bellowa, podobnie jak dla Appelfelda, „zdrowa, przyziemna dusza” to bynajmniej nie Żyd. To nie Żydzi też w waszych utworach mają problemy z rozładowaniem nadmiaru prymitywnej energii. Pod tym względem twoje pisarstwo przypomina twórczość Bellowa i, co zdumiewające, także Mailera.

Gdy w prozie Mailera pojawia się sadysta seksualny, to nazywa się on Sergius 0’Shaugnessy; gdy zabójca żony, to Stephen Rojack; a gdy notoryczny morderca, to Gary Gilmore, a nie, powiedzmy, Lepke Buchalter albo Gurrah Szapiro.

Wtedy, opanowawszy nareszcie niepokój, zgasiłem lampę i siedziałem w ciemności. Gdy tylko wzrok przywykł do zmroku, mogłem wyjrzeć na ulicę. Ktoś tam był! Ktoś, mężczyzna, przebiegł po bruku w słabym świetle latarni tuż pod moim oknem. Biegł skulony, ale i tak natychmiast go poznałem.

Pchnięciem otworzyłem okno. – Pipik! – wrzasnąłem. – Pipik, ty sukinsynu! Odwrócił się do mnie i wtedy spostrzegłem, że w dłoni trzyma spory kamień. Zamachnął się jakby i odkrzyknął mi coś. Był w masce. I krzyczał po arabsku. Potem popędził dalej. Wkrótce za nim wyłoniła się druga postać, następnie trzecia, czwarta. Każdy z tych ludzi dzierżył kamień, a twarz ukrytą miał pod narciarską maską. Kamienie brali ze stosu o kształcie piramidy, ze stosu, który przypominał grób, który znajdował się w alejce znajdującej się nieco na uboczu. Czwórka biegała po ulicy, przenosząc kamienie. Trwało to, dopóki nie oczyścili alejki ze sterty. Potem zamknąłem okno i zabrałem się znowu do pisania.