W „Immortal Bartfuss”, twojej powieści przełożonej ostatnio na angielski, Bartfuss pyta wciąż byłego męża swej zmarłej kochanki: „I co my, ocalali z holocaustu, narobiliśmy? Czy nasze straszne doświadczenia mają w ogóle jakiś sens?” To pytanie, w tej lub innej formie, zjawia się na każdej niemal stronie powieści. Wyczuwamy w Bartfussie samotnego człowieka, pełnego tęsknot i żalów, na próżno usiłującego zdławić wyrzuty sumienia, niechętnego do kontaktów z ludźmi, wędrującego w pojedynkę po izraelskim wybrzeżu, wymieniającego enigmatyczne zdania z klientami obskurnych knajp, cierpiącego agonię życia, które przytłoczyła potworna katastrofa.
O tych Żydach, co przetrwali zagładę, a po wojnie zajęli się szmuglem i pokątnym handlem we Włoszech, piszesz: „Nikt nie wiedział, co właściwie począć z tymi, którzy przetrwali”.
Moje ostatnie pytanie dotyczy głównego tematu powieści „Immortal Bartfuss”. Może wyda ci się bardzo ogólnikowe, ale proszę, chciałbym usłyszeć twoją odpowiedź. Czy tułając się po Europie po zakończeniu wojny jako bezdomny wyrostek, a potem mieszkając czterdzieści lat w Izraelu, dokonałeś takich obserwacji, które stanowiłyby podstawę do podsumowania doświadczeń ocalałych z holocaustu? Co takiego owi rozbitkowie uczynili i w jakim sensie nieuchronnie się zmienili?
ROZDZIAŁ 7
„ONA”
Nie zabrał niczego. W szufladzie nie brakowało nawet jednej skarpetki. W dodatku, szukając czeku, który znaczył dla niego tak: wiele, nie poczynił bałaganu, pozostawiając wszystko w najlepszym porządku – Przeglądał tylko egzemplarz „Tzili”, gdy czekał w łóżku na mój Powrót, książka ta okazała się jedynym przedmiotem nie odłożonym przez niego na miejsce. Pakując się zacząłem wręcz wątpić, czy rzeczywiście on przeszukiwał pokój. W jednej małej chwili dopadła mnie niepokojąca myśclass="underline" czy on tu w ogóle był? Jednak gdyby nie chciał czeku, który uznawał za swoją własność, to chyba nie ryzykowałby włamania i konfrontacji z moją wściekłością (lub z czymś jeszcze gorszym)?
Kiedy spakowałem już bagaże, założyłem marynarkę – Teraz czekałem już tylko na świt. Postanowiłem skupić się na jednym – na ucieczce z tego miejsca. Resztą chciałem zająć się, gdy uda mi się stąd wydostać.
I nie opisuj tego potem, upomniałem siebie. Chociaż byłem skołowany – to jednak nadal tkwiło we mnie pragnienie dochowania, wierności obiektywizmowi. Któż uwierzyłby zresztą w realność tej historii?
Obiecałem sobie także, iż gdy pożegnam się z Aaronem, to poproszę również o zachowanie milczenia. Poproszę go, żeby o wszystkim zapomniał o kształcie piramidy, ze stosu, który przypominał grób, który znajdował się w alejce znajdującej się nieco na uboczu. Czwórka biegała po ulicy, przenosząc kamienie. Trwało to, dopóki nie oczyścili alejki ze sterty. Potem zamknąłem okno i zabrałem się znowu do pisania.
W „Immortal Bartfuss”, twojej powieści przełożonej ostatnio na angielski, Bartfuss pyta wciąż byłego męża swej zmarłej kochanki: „I co my, ocalali z holocaustu, narobiliśmy? Czy nasze straszne doświadczenia mają w ogóle jakiś sens?” To pytanie, w tej lub innej formie, zjawia się na każdej niemal strome powieści. Wyczuwamy w Bartfussie samotnego człowieka, pełnego tęsknot i żalów, na próżno usiłującego zdławić wyrzuty sumienia, niechętnego do kontaktów z ludźmi, wędrującego w pojedynkę po izraelskim wybrzeżu, wymieniającego enigmatyczne zdania z klientami obskurnych knajp, cierpiącego agonię życia, które przytłoczyła potworna katastrofa.
O tych Żydach, co przetrwali zagładę, a po wojnie zajęli się szmuglem i pokątnym handlem we Włoszech, piszesz: „Nikt nie wiedział, co właściwie począć z tymi, którzy przetrwali”.
Moje ostatnie pytanie dotyczy głównego tematu powieści „Immortal Bartfuss”. Może wyda ci się bardzo ogólnikowe, ale proszę, chciałbym usłyszeć twoją odpowiedź. Czy tułając się po Europie po zakończeniu wojny jako bezdomny wyrostek, a potem mieszkając czterdzieści lat w Izraelu, dokonałeś takich obserwacji, które stanowiłyby podstawę do – podsumowania doświadczeń ocalałych z holocaustu? Co takiego owi rozbitkowie uczynili i w jakim sensie nieuchronnie się zmienili?
ROZDZIAŁ 7
„ONA”
Nie zabrał niczego. W szufladzie nie brakowało nawet jednej skarpetki. W dodatku, szukając czeku, który znaczył dla niego tak wiele, nie poczynił bałaganu, pozostawiając wszystko w najlepszym porządku. Przeglądał tylko egzemplarz „Tzili”, gdy czekał w łóżku na mój powrót i książka ta okazała się jedynym przedmiotem nie odłożonym przez niego na miejsce. Pakując się zacząłem wręcz wątpić, czy rzeczywiście Pipik przeszukiwał pokój. W jednej małej chwili dopadła mnie niepokojąca myśclass="underline" czy on tu w ogóle był? Jednak gdyby nie chciał czeku, który uznawał za swoją własność, to chyba nie ryzykowałby włamania i konfrontacji z moją wściekłością (lub z czymś jeszcze gorszym)?
Kiedy spakowałem już bagaże, założyłem marynarkę. Teraz czekałem już tylko na świt. Postanowiłem skupić się na jednym – na ucieczce z tego miejsca. Resztą chciałem zająć się, gdy uda mi się stąd wydostać. I nie opisuj tego potem, upomniałem siebie. Chociaż byłem skołowany, to jednak nadal tkwiło we mnie pragnienie dochowania wierności obiektywizmowi. Któż uwierzyłby zresztą w realność tej historii? Obiecałem sobie także, iż gdy pożegnam się z Aaronem, to poproszę również jego o zachowanie milczenia. Poproszę go, żeby o wszystkim zapomniał.
Nawet w Londynie, gdy Claire zapyta, jak mi poszło, miałem zamiar odrzec: w porządku. „Nic takiego nie zaszło. On się nie ujawnił”. Inaczej będę zmuszony do tłumaczenia się z tych dwóch dni przez resztę życia.
W wewnętrznej kieszeni marynarki miałem złożoną na pół mapkę z rozkładem miejscowych hoteli oraz notatnik z pytaniami dla Aarona. Zapiski i taśmy dokumentujące nasze poprzednie rozmowy znajdowały się w podróżnej torbie. Cały wywiad chciałem opracować i zredagować znacznie później, może dopiero w Nowym Jorku… I nagle przypomniałem sobie o Apterze. Czy zastanę go w jego klitce, gdy będę wyjeżdżał z Jerozolimy? Czy też Pipik już będzie tam na mnie czekał; Pipik udający przed nieszczęsnym Apterem, że jest mną!?
Nie zapalałem światła. Siedziałem w ciemnościach przez jakieś pół godziny, czekając przy stoliku nie opodal okna, z gotowymi do drogi bagażami przy nodze. Zacząłem na nowo obserwować zamaskowanych ludzi, którzy powrócili do swojego dziwnego zajęcia na uliczce obok hotelu, jak gdyby rzucali mi wyzwanie, jakby chcieli sprawdzić, czy znajdę w sobie śmiałość i zawiadomię telefonicznie wojsko albo policję. Tymi kamieniami, myślałem, będą rozwalać żydowskie czaszki; przyszło mi jednak również do głowy, że oni walczą o swój kraj, a ja jestem tu tylko gościem…
Starałem się zliczyć kamienie, które przenosili. Gdy doszedłem do setki, nie wytrzymałem.
Zadzwoniłem do recepcji i poprosiłem o połączenie z policją. Usłyszałem w odpowiedzi, że linia jest zajęta.
– To pilne – stwierdziłem.
– Czy coś nie tak? Czy źle się pan czuje?
– Proszę, chcę złożyć zawiadomienie.
– Jak tylko numer będzie wolny, proszę pana. Policja ma dzisiejszej nocy mnóstwo roboty. Czy coś panu ukradziono, panie Roth?
Odłożyłem słuchawkę i wówczas zza drzwi doszedł mnie damski głos.
– Proszę mnie wpuścić… – rozległ się natarczywy szept. – Jestem Jinx Posseski. Dzieje się coś strasznego.
Udawałem, że mnie nie ma, ale zaczęła gorączkowo pukać do drzwi. Pewnie usłyszała, jak rozmawiałem przez telefon.