Zamknęła oczy, w obronnym geście skrzyżowała ramiona na piersiach, a ja stałem pochylony tuż nad nią i rozmawiałem z policją. Zamarła w takiej pozycji, leżąc nieruchomo jak mumia. Przeszedłem przez pokój i siadłem znów na krześle. Spojrzałem na łóżko i pomyślałem, że ona pewnie tak leży i czeka, aż zabiorą ją ludzie z zakładu pogrzebowego. Przywiodła mi też na myśl moją pierwszą żonę, która przed dwudziestu laty – będąc mniej więcej w wieku Jinx – zginęła w wypadku samochodowym w Nowym Jorku. Mieliśmy za sobą wprost katastrofalne trzy lata małżeństwa, do którego zmusiła mnie, fałszując test ciążowy. Udawała, że spodziewa się dziecka, owocu naszej przygody, i zagroziła, że popełni samobójstwo, jeśli się z nią nie ożenię. Odszedłem od niej wbrew jej woli, lecz mimo upływu całych sześciu lat nie chciała dać mi zgody na rozwód. Zginęła w 1968 roku. Spacerowałem po Central Parku, miejscu tego iatalnego wypadku, powtarzając – sobie celny wierszyk autorstwa Johna Drydena:
Tu spoczywa ma żona I niech nadal spoczywa Ja za spokój jej duszy Kropnę sobie piwa.
Jinx przewyższała ją wzrostem o dobre dziesięć centymetrów i była zdecydowanie atrakcyjniejsza fizycznie. Patrząc teraz na Jinx, jakby czekającą na własny pochówek, dostrzegłem jednak wyraźniej uderzające podobieństwo do mojej pierwszej małżonki. Może powstała z martwych, by wziąć na mnie odwet?… Może to ona była nauczycielką Pipika, może pomogła mu opanować mój sposób mówienia i opowiedziała o moich przyzwyczajeniach… Namówiła go, by wcielił się w moją tożsamość z tą samą przewrotnością, z jaką nakłoniła farmaceutę z Second Avenue do sfałszowania testu… Nawiedzały mnie takie oto przypuszczenia – mój mózg pragnął drzemki i odpoczynku, lecz ja sam starałem się pozostać czujny. Kobieta w czarnej sukience rozciągnięta na łóżku nie była duchem mojej pierwszej żony, tak jak Pipik nie był moim duchem, jednak podobne myśli krążyły mi po głowie i musiałem mobilizować przeciwko nim cały rozsądek. Byłem oszołomiony wypadkami minionego dnia i brakiem snu, świadomość wolno pogrążała się w pełnej zjaw mgle…
– Wando Posseski… Otwórz oczy. Wando Jane, powiedz mi całą prawdę. Już pora.
– Wyjeżdża pan?
– Otwórz oczy.
– Proszę mnie zapakować do swojej walizki i zabrać ze sobą – jęknęła. – Proszę zabrać mnie stąd.
– Kim ty jesteś?
– Och, przecież pan wie… – rzekła znużonym głosem, wciąż mając przymknięte powieki. – Jestem rozpieprzoną siksą. Tylko tyle.
Czekałem na dalsze wyznania. Całkiem poważnie powtórzyła:
– Weź mnie ze sobą, Philipie Roth.
To jest moja pierwsza żona, pomyślałem. Chciała mnie zmusić, żebym ją uratował. „Ginę, a ty nie chcesz mi pomóc. Jestem cholerną siksą. Weź mnie ze sobą”.
Potem przysnęliśmy oboje, ona na łóżku, ja na krześle. Znów dopadły mnie majaki. Zdawało mi się, że mam sprzeczkę ze zmartwychwstałą żoną: Czy nawet wracając ze s’wiata zmarłych musisz wrzeszczeć o mojej niemoralności? – Czy sądzisz, że alimenty załatwią wszystko?
– Czemu, u licha, wiecznie domagasz się ode mnie pieniędzy? – Na jakiej podstawie przypuszczasz, że ktoś musi poświęcać dla ciebie życie?…
Wtedy znowu powróciłem do trójwymiarowej rzeczywistości, w której cieleśnie istniała śpiąca nadal Wanda Jane.
– Zbudź się.
– Och… tak… Już.
– Rozpieprzona? Przez kogo?
– Jak to przez kogo? Przez swoją rodzinkę – odpowiedziała otwierając oczy. – Moi rodzice byli robotnikami. Dużo pili. Wciąż się ze sobą żarli. Durni ludzie… – rzekła zaspanym głosem. – Nie lubiłam ich.
Moja pierwsza żona też nie. Nienawidziła swych staruszków. Mnie uczepiła się jak tonący tratwy.
„Weź mnie ze sobą… Musisz… Jestem w ciąży”…
– Chcieli cię wychować na katoliczkę? – domyśliłem się. Podparła się na łokciu i melodramatycznie zatrzepotała rzęsami.
– Mój Boże, z którym z was rozmawiam? – spytała.
– Z jedynym prawdziwym.
– Chcesz się o to założyć? Postawić milion dolarów? – Fakt, że straciła pewność, z kim ma do czynienia, sprawił, iż stała się bardziej” bezpośrednia.
– Chcę dowiedzieć się, kim jesteś. Chcę się w końcu zorientować, co jest grane… Chcę poznać prawdę!
– Ojciec był Polakiem – powiedziała cokolwiek beztroskim tonem – a matka Irlandką, tak jak i babka. Chodziłam do przykościelnej szkółki do dwunastego roku życia.
– A potem?
Uśmiechnęła się na to zbyt gorliwie wypowiedziane „potem”. Ten uśmieszek był zdawkowy i dwuznaczny: uniosła ledwie kącik ust o parę milimetrów, lecz kryła się w tym prawdziwa seksualna magia.
Nie zareagowałem na to, choć również nie wyszedłem i nie pożegnałem się z nią na dobre.
– Potem?… Potem nauczyłam się robić skręty – odparła. – Uciekłam z domu do Kalifornii.
Zaczęłam ćpać i weszłam w tę całą hipisowską historię. Miałam czternaście lat Jeździłam stopem. To nie było takie niezwykłe.
– No a potem?
– Hm… Pamiętam, że w San Francisco związałam się z krysznaitami. Strasznie mi się to podobało.
Mieliśmy mnóstwo zapału. Pląsaliśmy na ulicach. Emocje udzielały się innym. Jakoś jednak od tego odpadłam. Przyłączyłam się do jezusowców. Zdaje się, że bardzo chciałam wciągnąć się w jakąś religię… Po co właściwie chcesz tego słuchać?
– Jak to po co? Chodzi mi o niego.
– Ach… A ja już zaczynałam myśleć, że sama trochę cię zainteresowałam.
– Skończyłaś na jezusowcach. Mów dalej.
– Hmm…
– Dalej.
– Cóż, poznałam tam jednego duchownego, bardzo napalonego facecika… Zawsze się ktoś taki trafiał… Zdaje się, że wyglądałam wtedy na zbłąkaną duszyczkę. Ubierałam się jak hipiska. Nosiłam chyba spódniczkę mini i długie włosy. Na pewno znasz ten styl – zwracała się już do mnie swobodniej, bez tego sztucznego szacunku. – No więc ten gość wygłosił kazanie na koniec nabożeństwa, pierwszego, w jakim uczestniczyłam, i poprosił, żeby wstały te osoby, które chcą przyjąć Jezusa do serca. Mówił, że jak ktoś chce pokoju, szczęścia, to niech weźmie do serca Jezusa, a ten stanie się jego przewodnikiem. Siedziałam z przyjaciółką w pierwszym rzędzie. Wstałam. Za chwilę zdałam sobie sprawę, że podniosłam się tylko ja jedna. On zszedł z ołtarza i zaczął modlić się nade mną. Czułam się jak po szoku tlenowym. Byłam bardzo nakręcona, czułam coś naprawdę mocnego. I mówiłam coś w dziwnym języku. Sama go nje rozumiałam. Chciałam w ten sposób porozumieć się z Bogiem. Bez zwyczajnych słów. Z zamkniętymi oczami. Czułam, jak przechodzą mnie dreszcze. Oderwałam się od tego, co działo się wokoło. Znalazłam się w swoim własnym świecie. Zapomniałam, kim jestem i czym się zajmuję. Tylko mamrotałam. Trwało to parę minut. On położył mi dłoń na głowie i znowu poczułam tamto mrowienie. Takie rzeczy strasznie mnie ruszały.
– Dlaczego?
– Zwyczajnie. Chyba trochę przez moich starych. W domu ledwie zwracali na mnie uwagę. W ogóle nie zwracali… I nagle znalazłam się w miejscu, gdzie byłam gwiazdą, gdzie czułam się kochana i potrzebna.
Jak mogłabym się temu oprzeć? I zostałam chrześcijanką na dwanaście lat, od piętnastego do dwudziestego siódmego roku życia. Jedną z tych hipisek, które szukają Pana. Poświęcałam się temu bez reszty. Nie byłam wykształcona, bo za młodu urwałam się ze szkoły. Postanowiłam jednak to nadrobić. Zapisałam się do podstawówki w San Francisco i skończyłam ją w końcu jako siedemnastolatka… Już wtedy miałam takie piersi, ale siedziałam wśród tych wszystkich dzieciaków w klasie.