Выбрать главу

Czemu jednak pisarz kradnie coś jemu? To pytanie nie daje pisarzowi spokoju, kiedy taksówka wiezie go bezpiecznie przez pagórki zachodnich dzielnic Jerozolimy ku autostradzie wiodącej na lotnisko. Chciałby wierzyć, że tamta chwilowa utrata woli wynikła z masochistycznego impulsu wczucia się w rolę bezosobowego antagonisty, przewrotnego wejścia na krótko w jego skórę – by obiektywne uczynić subiektywnym, a subiektywne obiektywnym, co ostatecznie jest istotą zawodu pisarskiego i za co ludzie pióra dostają pieniądze. Chciałby uznać swoje przemowy do George’a w Ramallah i do Gala w dżipie – tak samo zresztą jak i tę miłosną sesję z pielęgniarką, zakończoną jednoczesnym jękiem rozkoszy, odgłosem oscylującym między pomrukiem zadowolonego kota i rechotem żaby; odgłosem artykułującym szczytowanie i nadal dzwoniącym pisarzowi w uszach – za przejaw tryumfu zuchowatej, spontanicznej energii nad paranoją i strachem; za szczerą manifestację niewyczerpanej, artystycznej swawoli i tej szczypty komizmu, która jest niezbędna do życia. Chciałby sądzić, że epizody te były znakiem prawdziwej wolności jego duszy, że wymknął się na swobodę ów bezosobowy element silnej osobowości i że nie ma powodu, by irytować się z tego powodu lub też odczuwać zażenowanie. Chciałby przypuszczać, iż to nie było patologiczne igranie z niespodziewanymi przejawami rzeczywistości (spersonifikowanymi przez George’a, Gala czy Jinx); że nie został zatruty wiszącym tu w powietrzu ekstremizmem, od którego właśnie ucieka; że odpowiedział na wyzwanie Moszego Pipika w parodystyczny sposób, czyli dokładnie tak, jak na to owo wyzwanie zasługiwało, pięknym za nadobne. Chciałby myśleć, że – w ramach wątku, nad którym nie sprawował autorskiej kontroli – nie ośmieszył się i nie skompromitował niepotrzebnie, a poważne błędy, jakich się dopuścił, wynikły głównie z sentymentalnego współczucia dla choroby jego antagonisty, nie zaś z fałszywych kalkulacji umysłu (jego własnego), oszołomionego paranoicznym strachem na tyle, że niemożliwe okazało się stworzenie konkurencyjnego wątku, który wykazałby marność Pipikowych knowań. Chciałby sądzić, iż to naturalne, że w narracyjnych zapasach z tym oszustem prawdziwy pisarz łatwo udowodniłby swą wyższość, swe pełne inwencji mistrzostwo, odnosząc druzgocące zwycięstwa w kategoriach: „Wyrafinowane znaczenia”, „Subtelności efektów”, „Doskonałość formy”, „Ironia”, „Walory intelektualne”, „Wiarygodność psychologiczna”, „Precyzja werbalna” oraz „Finezja pisarska”. Jednak Jerozolimski Złoty Medal Żywego Realizmu przypadł w udziale temu fuszerowi, który zgarnia nagrodę mimo kompletnego lekceważenia ogólnie uznanych, tradycyjnych zasad. Jego sztuczki są prymitywne aż do bólu, to rozpaczliwa karykatura twórczego rzemiosła, bajka przesiąknięta perwersją (i pewnie także obłędem), łamiąca wszelkie pryncypia?

Wszystko tam przerysowane, przesadnie uproszczone, oderwane od logiki i zmysłowych doświadczeń – a jednak wygrywa właśnie on! Cóż, trudno. Może trzeba dostrzec w nim nie przerażającą zjawę, nie do końca istniejącą, która przez kanibalizm dopełnia swego jestestwa; nie demoniczną postać, która ucieka od siebie i innych i potrafi doświadczyć siebie jedynie wtedy, gdy doświadcza siebie jako kogoś innego; nie kogoś na poły żywego, na poły martwego, na poły zwariowanego, nie kogoś uprawiającego szarlatanerię – tylko pogratulować mu wspaniałego zwycięstwa. Górą okazał się wątek Pipika.

On wygrywa, a ty przegrywasz, pomyślałem sobie. Więc wracaj do domu. Lepiej zaprzestań walki o Medal Żywego Realizmu, choćby nawet miało oznaczać to klęskę w tych zawodach. W ten sposób jednak dojdziesz do siebie, odzyskasz utracony spokój. Niech tam porywają albo nie syna Demianiuka, niech go torturują albo nie, skoro tak uknuł Pipik. Niech się dzieje co chce, obojętnie, czy pozostaniesz w Jerozolimie, czy wrócisz do Londynu. Gdyby miało się to wydarzyć podczas twego pobytu w Izraelu, to gazety nie tylko przedstawią cię jako sprawcę, ale i zamieszczą twoje zdjęcie oraz notkę biograficzną na którejś z bocznych kolumn. W Anglii raczej unikniesz nieprzyjemności – miejscowe siły bezpieczeństwa przydybią go w jaskini na brzegu Morza Martwego razem z brodatymi kompanami oraz porwanym. Tak więc on zapewne postanowił wprowadzić w życie myśl, która ledwie przemknęła przez twoją głowę, gdy zobaczyłeś spacerującego bez ochrony młodego Demianiuka. Fakt ten nie niesie dla ciebie specjalnego niebezpieczeństwa, jakkolwiek on pragnąłby obarczyć ciebie autorstwem własnego pomysłu i zacznie twierdzić, kiedy wezmą go na przesłuchanie, że jest zwyczajnym ochroniarzem z Chicago, prywatnym detektywem wynajmowanym za forsę do wypełniania przeróżnych zleceń i doda, że uprowadzenie syna Demianiuka to z pewnością stworzony przez ciebie melodramat o zemście i sprawiedliwości.

Oczywiście, znajdą się tacy, którzy nie ośmielą się mu uwierzyć. Lecz i dla nich Pipik znajdzie argument: stanie się nim twe szaleństwo wywołane halcionem (bez wątpienia zrodzi to odruch współczucia). Nowa wersja opowieści o Jekyllu i panu Hyde. Padną słowa: „Nigdy nie otrząsnął się z załamania i oto skutki. Tak, to załamanie… Coś gorszego od najbardziej przewrotnej wyobraźni pisarskiej”.

Jednak nigdy tak naprawdę nie uciekłem z tego spiskowego świata w bardziej wyrafinowany, subtelniejszy, wewnętrznie spójny świat mojej własnej narracji – nie dotarłem na lotnisko, nie dotarłem nawet do domu Aarona. Stało się tak, ponieważ w taksówce przypomniałem sobie polityczną karykaturę, jaką zobaczyłem w jednej z angielskich gazet, gdy podczas wojny w Libanie mieszkałem w Londynie. Obrzydliwa rycina przedstawiała Żyda z wielkim nosem, rozkładającego bezradnie ręce i obojętnie wzruszającego ramionami, stojącego na stosie ułożonym z ciał zabitych Arabów. Zapewne miała to być karykatura Menachema Begina, ówczesnego izraelskiego premiera. Rysunek – wielce realistyczny – kojarzył się bardzo z dawnymi rycinami z nazistowskiej prasy. I właśnie jego wspomnienie zawróciło mnie z drogi. Ledwie wyjechaliśmy z Jerozolimy, kazałem taksówkarzowi zawrócić do hotelu King David. Pomyślałem: kiedy on obetnie chłopakowi uszy i prześle je pocztą do celi Demianiukowi, wówczas „Guardian” uzna to za materiał na pierwszą stronę. Obrońcy Demianiuka podgrzali już atmosferę, mówiąc z tupetem do żydowskich sędziów, że oskarżenie Demianiuka o zbrodnie popełnione w Treblince upodabnia tę rozprawę do procesu Dreyfusa. Czy porwanie nie będzie stanowiło dowodu na słuszność tego stwierdzenia, czy za Demianiukiem nie opowiedzą się, prócz jego zamieszkałych w Stanach i Kanadzie ukraińskich ziomków, także dziennikarze z otwarcie lewicujących bądź otwarcie prawicowych dzienników? Wszyscy ludzie na świecie, których nazwiska kończą się na „iuk”, uznają, że nie ma co spodziewać się sprawiedliwości po Żydach, że Demianiuk to żydowski kozioł ofiarny, że Izrael to państwo bezprawia, że toczący się w Jerozolimie „proces pokazowy” ma tylko usprawiedliwić cierpiętnicze mity Żydów, że Żydzi w istocie łakną jedynie zemsty. Dla stronników Demianiuka akcja planowana przez Moszego Pipika będzie po prostu wodą na ich młyn. Zaczną trąbić na cały świat, że proces jest z góry ukartowany, a tenże s’wiat zacznie współczuć oskarżonemu.

Zrozumiałem, że Pipik chciał sprowokować właśnie mnie. Przecież to szalone porwanie stanowiłoby straszny cios dla sprawy, którą promował. I wniosek taki sprawił, że kazałem kierowcy podjechać pod hotel King David, a nie pod posterunek policji. Gdyby nie wydawało mi się, że zostałem upokarzająco wywiedziony w pole przez adwersarza, nie dorównującego mi pod żadnym względem, gdybym nie uzmysłowił sobie, że popełniłem fatalne głupstwo bezmyślnie przyjmując czek od Smilesburgera – i w konsekwencji, nie mając pojęcia o rzeczywistej skali konfliktu na zachodnim brzegu Jordanu, zostałem zatrzymany cokolwiek brutalnie przez izraelski patrol – to może nie poczułbym teraz, iż spoczywa na mnie i tylko na mnie obowiązek załatwienia na dobre tego łajdaka. Ukrócenia jego szaleństw. Ukrócenia moich. Wyolbrzymiałem niebezpieczeństwo, jakie groziło mi z jego strony od samego początku. Powiedziałem sobie: nie musisz wzywać izraelskich komandosów, by wykończyć Moszego Pipika. Już jest jedną nogą w grobie. Trzeba go tylko lekko popchnąć. To proste – trzeba go zniszczyć.