Выбрать главу

Zniszczyć go. Byłem na tyle wzburzony, że zdawało mi się, iż leży to w granicach moich możliwości.

Myślałem: nadeszła chwila ostatecznego starcia pomiędzy nami dwoma. Roth oryginalny kontra Roth fałszywy, ten odpowiedzialny kontra ten beztroski, ów prężny i zdrowy kontra ten szalony, Roth poważny kontra Roth powierzchowny, Roth wszechstronny kontra Roth ograniczony, Roth utalentowany kontra Roth niespełniony, Roth pełen wyobraźni kontra Roth eskapista, Roth wykształcony kontra Roth ciemny, Roth rozsądny konta Roth fanatyczny, Roth jedyny kontra Roth zbędny, Roth twórczy kontra Roth bezużyteczny…

Taksówka czekała na mnie na łukowatym podjeździe przed hotelem King David. Przy frontowych drzwiach stał o tej porze (bardzo wczesnym rankiem) uzbrojony strażnik, który eskortował mnie aż do lady recepcjonisty. Recepcjoniście powtórzyłem to, co przed momentem powiedziałem strażnikowi: że oczekuje mnie pan Roth.

Recepcjonista uśmiechnął się.

– Pański brat? Przytaknąłem skinieniem.

– Bliźniak.

Potwierdziłem powtórnie. Niech mu będzie.

– Wyjechał. Już go tu nie ma – powiedział i zerknął na ścienny zegar. – Pański brat opuścił hotel pół godziny temu.

„Pół godziny temu”! Ależ to słowa Meemy Gitchy!

– Wszyscy wyjechali? – zapytałem. – Nasi krewni też?

– On mieszkał tu sam, proszę pana.

– Nie. Niemożliwe. Miałem się tu spotkać z nim i z naszymi kuzynami. Trzema brodatymi mężczyznami w jarmułkach.

– Ani wczoraj, ani dziś ich tu nie było, panie Roth.

– Nie zjawili się? – spytałem.

– Raczej nie, proszę pana. A on wyjechał. O czwartej trzydzieści nad łanem. I nie wróci.

– Nie zostawił mi żadnej wiadomości?

– Nie, proszę pana.

– Czy powiedział, dokąd się wybiera?

– Zdaje się, że do Rumunii.

– O czwartej trzydzieści rano! Oczywiście… Czy przypadkiem nie odwiedził wieczorem mego brata Meir Kahane? Wie pan, kto to taki? Wie pan, kim jest rabbi Meir Kahane?

Meir Kahane był liderem izraelskich ekstremistów.

– Wiem, kim jest rabbi Kahane, proszę pana. Rabbiego Kahane nie było w naszym hotelu.

Zapytałem, czy mogę skorzystać z telefonu w holu. Wybrałem numer do American Colony, miejsca, gdzie sam się zatrzymałem. Przekazałem wiadomość, że moja żona śpi i, po uregulowaniu rachunku, opuści hotel za parę godzin. Okazało się jednak, że już to zrobiła.

– Tak? – spytałem.

– Pan i panienka… Oboje się wyprowadzili.

Odwiesiłem słuchawkę, odczekałem minutę i ponownie zadzwoniłem do tegoż hotelu.

– Proszę z pokojem pana Demianiuka – powiedziałem.

– A kto dzwoni?

– Z aresztu.

W chwilę później usłyszałem ostre, niespokojne:

– Halo?

– Wszystko w porządku? – zapytałem.

– Halo? Kto mówi? Kto mówi?

On był tam, ja byłem tutaj, oni wyjechali. Przerwałem połączenie. Oni zmyli się, a on był bezpieczny.

Porzucili swój własny plan.

Co zresztą mieli na celu? Drobne oszustwo? A może był to jedynie dowcip, kawał upichcony przez tę tajemniczą parkę?

Stojąc koło telefonu i myśląc, że ta cała nieszczęsna historia znalazła niespodziewane zakończenie, zdumiałem się niezmiernie. Zastanawiałem się, czy to tych dwoje wyrwało się z rzeczywistości, czy też rzeczywistość oderwała się od nich. Czy ta para tylko sfałszowała, podrobiła wszystko, żeby odebrać poczucie realności mnie?… Jeśli tak, to po co? – oto najbardziej tajemnicze ze wszystkich pytań. W owej chwili wyglądało na to, że miałem nigdy nie poznać odpowiedzi. Ostatecznie jednak poznanie jej nie było aż tak istotne. Czy oni chcieli, bym sądził, że cały ten ich fałsz to rzeczywistość?

A może sami wyobrażali sobie, że to rzeczywistość? Może ekscytowało ich oboje odrealnianie wszystkich i wszystkiego, począwszy od siebie? Jeśli tak, to ten kawał udał im się wybornie!

Wróciłem do recepcji.

– Wezmę pokój brata.

– Proszę pozwolić zaoferować sobie numer, który nie był ostatnio agęty…

Wyciągnąłem z portfela pięćdziesięciodolarowy banknot.

– Jego pokój w zupełności mi wystarczy.

– Poproszę o pański paszport, panie Roth.

– Naszym rodzicom bardzo podobało się imię Philip – wyjaśniłem, przesuwając w jego stronę paszport z pieniędzmi w środku. – I dali je nam obu.

Przyglądał się chwilę mojej fotografii w dokumencie i wpisał numer paszportu do księgi. Oddał paszport bez słowa. Następnie dostałem klucz z numerem 511. Ochroniarz tymczasem wrócił na swoje stanowisko przed frontowymi drzwiami. Podszedłem do niego, dałem mu dwadzieścia dolarów, poleciłem, by zapłacił taksówkarzowi, a resztę zatrzymał dla siebie.

Przez następne pół godziny, aż do brzasku, przeszukiwałem niedawne gniazdo Pipika. Nie znalazłem niczego w żadnej z szuflad, niczego na biurku, żadnych notatek, żadnych pozostawionych czasopism czy gazet. Niczego pod łóżkiem, niczego pod poduszką w fotelu. Nic nie wisiało w szafie ani nie leżało na podłodze. Pościel – koc, prześcieradło, poduszki – była wyprasowana i pachniała jeszcze pralnią. Najwyraźniej nikt tu nie spał od zeszłej nocy. Ręczniki w łazience także były świeże. Dopiero kiedy uniosłem klozetową deskę, dostrzegłem ślad jego bytności. Ciemny, skręcony włos łonowy, zawinięty w kształt zbliżony do ósemki, przylepił się do ścianki sedesu. Podjąłem go dwoma palcami i wsadziłem do pustej, ozdobnej koperty, rodzaju hotelowego suweniru, znajdującej się na blacie biurka. Na podłodze w łazience usiłowałem natknąć się na kosmyk jej włosów, rzęsę, obcięty paznokieć, lecz kafelki lśniły czystością. Podniosłem się z kolan, żeby umyć ręce w zlewie i tam znalazłem krótkie, szczeciniaste włoski -¦ pozostałości po zgolonym męskim zaroście. Zebrałem ich część w papierową chusteczkę, którą następnie złożyłem we czworo i wcisnąłem do drugiej koperty. Naturalnie, mogło okazać się, że to wcale nie włosy z jego brody – może nawet moje własne. Mógł je znaleźć, kiedy sam myszkował po łazience w moim apartamencie hotelowym i – aby przypieczętować naszą jedność – przeniósł je tutaj. Zupełnie możliwe, biorąc pod uwagę inne rzeczy, jakich dokonał. Być może nawet ów łonowy włos był mój. Rzeczywiście, zdawał się całkiem podobny do moich, choć trudno to ocenić z całą pewnością gołym okiem. Jednakże wziąłem ten włos. Skoro on może udawać, że jest pisarzem, to ja również mógłbym zabawić się w detektywa.

Wspomniane dwie koperty, wraz z gwiaździstą opaską i jego manuskryptem, dekalogiem A.A-S., leżą przede mną, gdy piszę te słowa – stanowiąc namacalny dowód, że ta historia istotnie się wydarzyła.

Historia, jak staram się wciąż przekonać sam siebie, jedynie z pozoru kojarząca się z nonsensowną, toporną, fantasmagoryczną farsą. Koperty i ich zawartość przypominają mi, że widmo, to co na poły było widzialne, stanowiło w istocie znak bezdyskusyjnej, życiowej realności – oraz tego, że kiedy życie przynajmniej zdaje się takie, jakim powinno się jawić, to całkiem możliwe, iż jest takie naprawdę.