Выбрать главу

Tymczasem ja, czując satysfakcję, że nie dałem się ponieść i postawiłem na chłodną strategię, upierałbym się przy swoim, doświadczając przy tym smaku wolności wyboru pomiędzy tym co gwałtowne i tym co kontrolowane. Wiedziałem, że nie wycofam się z postanowienia uporania się z przeciwnikiem samemu, tak jak to zwykle miewałem w zwyczaju.

Mój Boże, myślałem, a więc znowu jestem sobą, energicznym, niezależnym, nie oglądającym się na boki człowiekiem, gotowym do walki z realnym tym razem nieprzyjacielem. Adwersarzem, który stanowił właśnie odtrutkę, jaką zalecił mi farmakolog! W porządku, kolego, a więc chwyćmy się za bary! Możesz jedynie przegrać.

Wieczorem przy kolacji, zanim Claire zdołała zapytać o cokolwiek, skłamałem i powiedziałem jej, że rozmawiałem z panią adwokat, ta zaś dodzwoniła się z Nowego Jorku do redakcji izraelskiej gazety.

Dorzuciłem, że następnego dnia mają zamieścić sprostowanie.

– Nadal mi się to nie podoba – stwierdziła.

– Co jeszcze możemy zrobić? Co jeszcze należy zrobić?

– Nie podoba mi się to, że tkwisz tu sam, podczas gdy tamten osobnik buszuje na wolności. Kto wie, co to za jeden i co tak naprawdę planuje? Przypuszczam, że jest szaleńcem. Sam rano nazwałeś go wariatem. Co się stanie, jeżeli on jest uzbrojony?

– Może go i tak nazwałem, ale w istocie nic o nim nie wiem.

– No właśnie…

– I po co mu broń? Nie trzeba pistoletu, żeby się pode mnie podszywać.

– W Izraelu wszyscy są uzbrojeni. Połowa ludzi chodzących ulicami nosi karabiny… Nigdzie indziej nie widziałam tylu karabinów. Twój wyjazd tam w takim niespokojnym czasie, kiedy wszędzie eksplodują bomby, jest strasznym, fatalnym błędem.

Miała na myśli zamieszki, jakie rozpoczęły się w strefie Gazy i na zachodnim brzegu Jordanu mniej więcej miesiąc wcześniej, o czym wspominano w codziennych wiadomościach. W efekcie we wschodniej części Jerozolimy ogłoszono godzinę policyjną, a turystom zalecano trzymać się z dala od objętych starciami miast, gdzie dochodziło do potyczek między izraelskimi wojskami i zamieszkałymi tam Arabami. Media poświęcały sporo miejsca tym rozruchom na okupowanych terytoriach, określając je niekiedy mianem palestyńskiego powstania.

– Dlaczego nie powiadomisz izraelskiej policji? – spytała.

– Myślę, że izraelska policja ma teraz na głowie znacznie poważniejsze problemy od mojej osoby.

Zresztą, co miałbym im powiedzieć? Żeby go aresztowali i deportowali? Na jakiej podstawie? Z tego co wiem, nie wystawiał czeków na moje nazwisko ani też nie zamawiał na mój rachunek żadnych usług…

– Ale przecież musiał zjawić się w Izraelu z fałszywym paszportem, z podrobionymi dokumentami.

A to już przestępstwo.

– Skąd możemy to wiedzieć? Nie damy rady niczego udowodnić. Podejrzewam, że jedyną rzeczą, jaką zrobił w moim imieniu, było publiczne wypowiadanie się.

– A jednak musi istnieć jakaś sprawiedliwość. Nie wolno przybywać do kraju i udawać, że jest się kimś, kim nie jest się w rzeczywistości.

– To się pewnie zdarza częściej, niż przypuszczasz. Odrobinę realizmu, kochanie. Spójrz na sprawę chłodnym okiem.

– Nie chcę, żeby przytrafiło ci się coś złego. Tylko to mam na uwadze.

– Coś naprawdę złego przytrafiło mi się przed kilkoma miesiącami.

– I masz to już całkowicie za sobą? Muszę o to zapytać, Philipie.

– A czy coś podobnego miało ze mną miejsce zanim zacząłem brać to cholerne lekarstwo? Albo kiedy już je zarzuciłem? Nie ma się czego obawiać. Jutro wydrukują sprostowanie. Przefaksują Helenę jego treść. I to na razie wystarczy.

– Cóż, dziwi mnie ten twój spokój… I szczerze mówiąc także spokój Helenę.

– O, teraz drażni cię spokój. Rano zarzucałaś mi jego brak.

– No tak… Po prostu wydaje mi się, że udajesz.

– Nie jestem w stanie ci udowodnić, iż jest inaczej.

– Obiecaj, że nie zrobisz niczego groteskowego.

– Powiedzmy czego?

– Nie wiem. Że nie będziesz starał się odszukać tego człowieka. Że nie będziesz z nim walczyć. Nie wiesz, z kim masz do czynienia. Nie wolno ci go poszukiwać na własną rękę. Obiecaj mi przynajmniej tyle.

Zaśmiałem się na to.

– Zdaje mi się – rzekłem kłamiąc raz jeszcze – że kiedy dotrę do Jerozolimy, nie będzie już kogo szukać.

– Powiedz, że tego nie zrobisz.

– Nie będę musiał. Spójrz na to z tej strony: ja mam wszystkie atuty, a on nic, zupełnie nic.

– Możesz się mylić. Wiesz, jaki on ma atut? To jasno wynika z twoich własnych słów. Ma w ręku ciebie.

Po kolacji oświadczyłem Claire, że mam zamiar zamknąć się na trochę w pokoju na górze i postudiować tam prozę Aarona, by lepiej przygotować się do planowanej rozmowy w Jerozolimie. Nie upłynęło jednak nawet pięć minut, odkąd siadłem przy biurku, gdy usłyszałem grający na dole telewizor. Wtedy podniosłem słuchawkę i zadzwoniłem do hotelu King David, prosząc, by połączono mnie z pokojem numer 511. Dla niepoznaki mówiłem angielszczyzną z francuskim akcentem; jednak nie łóżkowym, komediowym akcentem, nie tym z groteskowych reklamówek ekranowych – chodziło o akcent kosmopolitycznych Francuzów, którym posługiwał się na przykład mój przyjaciel, pisarz Philippe Sollers. Żadnych „zis” czy „zat” w miejsce „this” i „that”, żadnych ”h” początkujących słowa i wymawianych z przydechem – po prostu słynny angielski lekko tylko zabarwiony kontynentalnymi wpływami, charakterystyczny dla wykształconego Europejczyka.

Robiłem to już nie raz – kiedyś udało mi się nawet nabrać przez telefon lubującego się w psotach Sollersa. Postanowiłem, że ucieknę się do takiego wybiegu jeszcze w trakcie sprzeczki z Claire przy kolacji; sprzeczki dotyczącej planowanej przeze mnie podróży, a może wręcz jeszcze wcześniej, kiedy głos Rozumu podpowiadał mi, co mam czynić. Tyle że o dziewiątej wieczorem zżerała mnie już ciekawość. A ciekawość nie stanowi cechy Rozumu.

– Halo, pan Roth? Czy rozmawiam z panem Philipem Rothem? – zapytałem.

– Tak.

– Czy jest pan tym pisarzem?

– Owszem.

– Autorem „Kompleksu Portnoja”?

– Tak jest. Przepraszam, ale kto mówi?

Serce waliło mi tak mocno, jakbym dokonywał swego pierwszego przestępstwa u boku samego Jeana Geneta – to nie było jedynie niebezpiecznie, to było interesujące. Pomyśleć tylko, że człowiek po tamtej stronie udaje mnie, ja zaś udaję, iż nie jestem sobą. Czułem specyficzny, dziwny dreszczyk, który skłonił mnie w chwilę potem do fatalnego błędu.

– Nazywam się Pierre Roget – powiedziałem i dosłownie po ułamku sekundy zorientowałem się, że owemu imieniu i nazwisku wyciągniętemu z czubka głowy nadałem swoje prawdziwe inicjały…

Swoje, no i jego. Co gorsza, nazwisko brzmiało jakoś sztucznie i zdawało się żywcem wyjęte z jakiegoś dziewiętnastowiecznego katalogu czy słownika. Cierpki smak dał się jednak poznać za późno.

– Jestem francuskim dziennikarzem. Pracuję w Paryżu – ciągnąłem.

– Właśnie wyczytałem w izraelskiej prasie o pańskim spotkaniu z Lechem Wałęsą w Gdańsku.

Potknięcie numer dwa: żeby przeczytać wywiad w izraelskiej gazecie musiałbym znać hebrajski. Co będzie, jeśli on zacznie mówić do mnie w języku, który znałem ledwie na tyle, by przejść Bar Micwę, kiedy skończyłem trzynaście lat? Od tamtej pory upłynęło zresztą mnóstwo wody i mało już z tego pamiętałem.

Rozum: „Grasz dokładnie po jego myśli. Tak jakbyś uprawomocniał jego szalbierstwo. Odłóż słuchawkę”.

Claire: „Czy naprawdę czujesz się dobrze? Czy jesteś na to przygotowany? Nie jedź tam”.