Nazywał się Eliahu Rosenberg. To nie była wcale pierwsza runda jego sądowego boju z Demianiukiem. Z wycinków prasowych zapamiętałem zdjęcie wykonane niemal rok temu. Otóż siódmego dnia-procesu sędzia poprosił Rosenberga, by zbliżył się do ławy oskarżonego w celu jego identyfikacji. Na tamtym zdjęciu Demianiuk przyjaźnie uśmiechał się do świadka, wyciągając w jego stronę dłoń. Rosenberg był jednym z siedmiu świadków oskarżenia, którzy twierdzili, że rozpoznają w Johnie Demianiuku z Cleveland, Ohio, Iwana Groźnego, którego pamiętali z Treblinki. Rosenberg zeznawał, że w Treblince stykał się dzieri w dzień przez okres mniej więcej roku z Iwanem, podówczas dwudziestoparoletnim młodzieńcem, obsługującym komorę gazową i nadzorującym żydowskich więźniów z „drużyn śmierci”, którzy oczyszczali komorę ze zwłok, moczu i ekskrementów przed gazowaniem kolejnej partii ofiar. Do ich zadań należało również polewanie wapnem ścian komory, aby zatuszować w ten sposób krwawe plamy (jako że Iwan i inni strażnicy często kaleczyli Żydów idących na śmierć za pomocą noży, bagnetów i pejczów). Podówczas dwudziestojednoletni Eliahu Rosenberg, wcześniej zamieszkały w Warszawie, wchodził w skład drużyn śmierci. Musiał, wraz z około trzydziestką innych Żydów, prócz opróżniania komory w wielkim pośpiechu, palić nagie zwłoki – po wyrwaniu im złotych zębów przez obozowego „dentystę” – na stosach. Na spodzie układano martwe kobiety i dzieci, na wierzchu ciała mężczyzn – te bowiem łatwiej zajmowały się ogniem.
Teraz, jedenaście miesięcy po rozpoczęciu procesu, niespodziewanie wezwano Rosenberga ponownie, lecz tym razem jego zeznań zażądała obrona. Sędzia poinstruował Rosenberga:
– Wysłucha pan uważnie postawionych panu pytań i udzieli na nie zwięzłych odpowiedzi. Proszę nie wszczynać żadnych polemik ani nie tracić nad sobą panowania, co już, niestety, miało miejsce podczas składania przez pana zeznań…
Jednakże przez pierwsze minuty nie byłem w stanie skupić się na angielskim tłumaczeniu płynącym ze słuchawek ani też na osobie młodego Demianiuka siedzącego przede mną. Rozglądałem się z niepokojem wokół, zastanawiając się, czy jestem tu bezpieczny, czy narażony na jakieś nowe machinacje Moszego Pipika. Pomacałem się po kieszeniach, czy tam istotnie były zapiski Leona Klinghoffera? Wyciągnąłem je, czyniąc przy tym sporo zamieszania, i zacząłem przewracać w dłoniach. Obwąchałem je nawet ukradkiem, najpierw jeden, potem drugi, czując tę charakterystyczną, przyjemną woń bibliotecznych półek. Otworzyłem na kolanie czerwony dziennik i przez chwilę czytałem z otwartej na chybił trafił strony: „Czwartek, 23.09.78. Podróż do Jugosławii. Dubrownik.
Pokonaliśmy Messynę i cieśniny. Wspominam wcześniejszą wycieczkę do Messyny w 1969 roku. W Genui wchodzi na pokład wielu pasażerów. Wieczorny spektakl był wspaniały. Wszyscy oczarowani.
Męczy nas kaszel. Nie wiem czemu, przecież pogoda jest cudowna”.
Zwróciłem uwagę na to „czemu” zamiast popularniejszego „dlaczego” przed przecinkiem – czy możliwe jest, pytałem siebie, żeby przemysłowiec z Nowego Jorku lubił sentymentalne, staroświeckie słówka? Jakie ogólniejsze wnioski da się wysnuć z tak skrótowych zapisków? Może gdzieś trafią się błędy w nazwach obcych? „W Genui wchodzi na pokład wielu pasażerów…” Wyczuwał coś podświadomie? Przeczuwał być może, iż siedem lat później na pokład „Achille Lauro” wejdą w którymś z włoskich portów – może nawet w tejże Genui – trzej palestyńscy terroryści, którzy pozbawią go życia? Albo napisał to ot, tak sobie… Zanotował zwyczajne spostrzeżenie z rejsu we wrześniu 1978 – nowi turyści zaokrętowali się w Genui i Klinghoffer nie dostrzegł w tym niczego nadzwyczajnego ani strasznego.
Następnie moją uwagę przykuła postać młodego Demianiuka na fotelu przede mną. Demianiuka nadal całego i zdrowego. Już wystarczająco zostałem wytrącony z równowagi tymi dziennikami, do wzięcia których zmusił mnie Supposnik. Zastanawiałem się wciąż, czy są autentyczne czy fałszywe, czy ten Supposnik to przypadkiem nie jakiś szarlatan, kolejny stuknięty gość, któremu udało się przetrwać holocaust, a teraz usiłuje zbić kapitał na nieszczęściu Klinghoffera. Zastanawiałem się też, czy te pamiętniki naprawdę przedstawiają taką wartość i czy jest moim żydowskim obowiązkiem pomóc w ich rozpowszechnieniu, w Izraelu i gdzie indziej. Ponadto nie dawały mi spokoju przyczyny, dla których uznałem za stosowne wyznać prawdę George’owi Ziadowi w taksówce. I wreszcie dlaczego uznał on, że go „dezinformuję”.
Zapewne w drobnym taksówkarzu dopatrzył się – jak wcześniej w antykwariuszu Supposniku – kolejnego tajniaka z izraelskiej tajnej policji, depczącej nam niestrudzenie po piętach. Doszedł do wniosku, że mam pełną świadomość, iż obaj jesteśmy pod lupą i uknułem tę bezsensowną historyjkę o drugim Philipie Rocie, by całkiem skołować naszych prześladowców. Inaczej nie potrafiłem wytłumaczyć sobie sensu użycia przezeń tego osobliwego słowa – „dezinformacja” – żywcem wyjętego z policyjnego czy raczej szpiegowskiego żargonu, no i rzuconego już w sądzie ukradkiem dwuznacznego komplementu, którym zaszczycił mnie ledwie dwie minuty po tym, jak nazwał mnie moralnym zerem.
Przyznać muszę, że opowieść o sobowtórze mnie samemu wydawała się raczej niewiarygodna. Tak jak wszelkie historie o sobowtórach. Sam przecież wręcz odpychałem od siebie myśl o realnym istnieniu Pipika, na długo po rym, jak stanąłem z nim oko w oko. Jeszcze trudniej przyszło mi przełknąć myśl, że w konfrontacji z taką miernotą jak Mosze Pipik nie okazałem się górą. George łatwiej mógł uwierzyć w istnienie mojego sobowtóra, niż w to, (1) że nabrałbym się na tak prymitywną, ahistoryczną ideę jak diasporyzm oraz (2) że diasporyzm mógłby stanowić źródło jakichkolwiek nadziei dla członków palestyńskiego ruchu narodowowyzwoleńczego, w dodatku godnych wsparcia finansowego. Nie, jedynie obłędna desperacja nadgorliwca, który zdaje sobie sprawę z własnej niemocy, który poświęcił kawał życia walce za sprawę i znalazł się na krawędzi załamania, mogłaby sprawić, że ktoś tak inteligentny jak George Ziad nabrałby entuzjazmu dla czegoś tak płonnego jak diasporyzm. A nawet jeśli był tak ślepy, tak wyniszczony cierpieniami, tak zrujnowany bezsilną wściekłością, to przecież już dawno temu uznałby, że stracił znaczenie jako figura w tej grze – tego ranka zaś dał dowód czegoś odwrotnego; usiłował doprowadzić do mojego spotkania z jakimś konspiratorem z Aten… Z drugiej strony musiałem poważnie liczyć się z ewentualnością, że umysł mego dawnego przyjaciela z Chicago nie funkcjonuje już tak jak dawniej, że żyje swoimi marzeniami, że gruba ryba z Aten i ci zamożni Żydzi wspierający OWP nie są bardziej realni od wyimaginowanych przez dziecko z wyobraźnią mocarnych znajomków…
Po swoich przejściach w ciągu minionych dwudziestu siedmiu godzin nie powinienem wykluczać możliwości, że panujące w tym kraju układy doprowadziły George’a na skraj obłędu. A jednak wykluczałem to. Z podobnymi wnioskami trzeba ostrożnie. Przecież nie każdy dziwak jest szalony. Determinacja to jeszcze nie wariactwo. Uleganie złudzeniom to również nie choroba psychiczna. Ktoś mściwy, przerażający, odmienny, perfidny nie musi być szaleńcem. Nie musi być nim także wiedziony złudzeniami fanatyk. Uleganie iluzjom to z pewnością nie obłęd. Skłonność do fałszu, chytrość, cynizm, przewrotność – wszystko to dalekie jest od obłędu… No tak, fałsz! Oto istota sprawy, źródło zamętu w mojej głowie! Oczywiście! Fałsz, oszustwo! To nie ja nabrałem George’a, to on nabrał mnie! Uznałem za prawdziwą tragiczną melodramę żałosnej ofiary, niemal oszalałej z powodu niesprawiedliwości i trudów życia na wygnaniu. Szaleństwo George’a i szaleństwo Hamleta to jedno – gra.