Tak, to tłumaczy wszystko! Znany żydowski pisarz pojawia się w Jerozolimie, proponując powrót izraelskich Aszkenazyjczyków do europejskich krajów, z których się wywodzili. Idea, jaką wysunął, może zdawać się bardzo nierealistyczna zarówno dla palestyńskiego bojownika, jak i dla Menachema Begina, lecz pisarz jest dla obu postacią konkretną. Nie, bynajmniej nie dziwią się pisarzowi, któremu roi się w mózgu, że zachodzi jakiś istotny związek pomiędzy jego apokaliptycznymi fantazjami a prawdziwymi zmaganiami politycznymi. Naturalnie, pomysły pisarza z politycznego punktu widzenia potraktować można jedynie jako żart. Naturalnie, myśli tego człowieka nie poruszają w żaden sposób nikogo w Izraelu, lecz jest on osobowością w światku kultury, rozpisują się o nim gazety – w konsekwencji nie wolno wyśmiać ani zignorować owego znamienitego pisarza, który każe Żydom wynosić się z Izraela do diabła, za to należy go wykorzystać, przedtem zachęcając jeszcze do działania. George go zna. Kumplował się z nim kiedyś w Ameryce. Zbajeruj go, George, opowiedz mu o naszych cierpieniach. Ci wszyscy pisarze lubią czasem poszaleć, żeby mieli o czym smarować w następnych książkach. Namierz go. Wyśledź go. Odszukaj go, George. Powiedz mu, jak nas dręczą, jak torturują – on pewnie jest jednym z tych, co to mieszkają w najdroższych hotelach, więc straszne historie z pewnością zrobią na nim wrażenie. On się pewnie wścieka, jak mu podadzą brudny widelec, to wyobraź sobie, jak nim wstrząsną opisy tortur. Pofolguj sobie, opowiedz mu o własnych krzywdach, zawieź go do sądu wojskowego, do zakrwawionego muru. Nagadaj, że urządzisz mu spotkanie z samym Arafatem. Zobaczymy, czy pan Roth połknie haczyk. Niech ten megalomański Żyd trafi na okładkę „Time’u”!
Co jednak z tym drugim Żydem, sobowtórem megalomana? Wszystkie te przypuszczenia mogą tłumaczyć, dlaczego George Ziad sklął mnie w taksówce od moralnych zer, a w kilka chwil później przyrównał mnie szeptem do Dostojewskiego. Zdało mi się, że znalazłem odpowiedź na kwestię, dlaczego George w sposób ostentacyjny tak dziwacznie się zachowuje. Niby przypadkiem wpadł na mnie na targowisku, potem traktował mnie ze śmiertelną powagą, choć odegrałem przed nim głupawą szopkę. Jedno tu tylko nie pasowało do układanki: Mosze Pipik. Skoro George tak dobrze orientował się, kto tu pracuje dla izraelskiej policji, to powinien także wiedzieć wcześniej, że pod moim nazwiskiem mieszkało w dwóch hotelach dwóch ludzi. Pipik i ja. A jeśli palestyńscy bojownicy byli w pełni świadomi, że diasporysta i prozaik to dwaj różni faceci, że P.R. z King David podszywa się pod P.R. z American Colony, to dlaczego ich agent, George Ziad, nadal udaje, że o tym nie wie? Dlaczego, jeżeli zorientowali się, tak samo jak ja, że istnieje ten drugi!?
Nie… Istnienie Moszego Pipika przeczyło prawdopodobieństwu historii, którą ułożyłem na własny użytek – że George Ziad wcale nie jest szalony, a jego postępowaniem i zachowaniem kierują jakieś ukryte powody. No chyba, że od samego początku zdawali sobie sprawę, iż Pipik to Pipik, już wtedy, gdy zadzwoniłem do niego z Londynu jako Pierre Roget… Chyba że Pipik od początku dla nich pracował! Oczywiście! Konspiranci od dawna posługiwali się sobowtórami. Natykają się na takiego gościa, bardzo podobnego do kogoś znanego, doprowadzają do ruiny, a następnie proponują duże pieniądze za działalność dla nich – wymyślają mu cienką, antysyjonistyczną bajeczkę i nazywają ją diasporyzmem. Pipika najpewniej prowadził mój stary przyjaciel, George Ziad. George przekazywał mu polecenia, dawał rady, stanowił rodzaj skrzynki kontaktowej. Ostatnią rzeczą, jakiej się spodziewali, było to, że ja sam również zjawię się w Jerozolimie. A może właśnie tego oczekiwali?
Wystawili Pipika na przynętę. Tylko po co? Czego ode mnie chcieli?
Może akurat tego, co robiłem? Może dokładnie tego, co już zrobiłem? Kontrolują nie tylko jego, kontrolują także mnie, chociaż o tym nie wiem! Prowadzą mnie, odkąd się tu zjawiłem!
Stop! – powiedziałem sobie. Wszystko, co przychodziło mi do głowy – i w co zaczynałem święcie wierzyć – przerażało mnie, mroziło krew w żyłach. Starałem się usilnie wytłumaczyć sobie otaczającą rzeczywistość za pomocą racjonalnych argumentów, ale efekt bardzo przypominał chore wnioski paranoików, które dobrze znają lekarze oddziałów psychiatrycznych. Zatrzymałem się tuż nad przepaścią, w stronę której ślepo zmierzałem; zdałem sobie sprawę, że chcąc doszukać się w działaniach George’a Ziada „normalnych” pobudek, sam wpędzałem się w obłęd. Lepiej pozostawić rzeczywistość taką, jaka jest, niż próbować nad nią zapanować. Lepiej nie próbować penetrować cudzych zamiarów i myśli, nie starać się pojmować sensu tego co szalone. Lepiej, pomyślałem, nie mieć ambicji wyjaśnienia wypadków, jakie zaszły w ciągu ostatnich trzech dni. Porzucić te niebezpieczne wysiłki, by nie wyszło, że znalazłem się w mocy agentów obcych służb, które pragną przejąć kontrolę nad moim umysłem. Skądś już to znamy.
Pan Rosenberg został wezwany w sprawie sześćdziesięcioośmio-stronicowego dokumentu dopiero obecnie, pod koniec trwającego rok procesu, odnalezionego przez obronę w warszawskim instytucie historycznym. Był to raport z roku 1945 na temat Treblinki, losu więzionych tam Żydów – napisany ręką właśnie Eliahu Rosenberga w jidysz, jego rodzimym języku, niespełna trzydzieści miesięcy po ucieczce z Treblinki. Po owej ucieczce zaciągnął się do polskiego wojska. Jacyś Polacy z Krakowa namówili go do opisania przejść z obozu śmierci. Rosenberg pisał wspomnienia przez dwa dni, a następnie przekazał manuskrypt krakowskiej mieszczance, pani Wasser z prośbą, aby ta przekazała rękopis jakiejś instytucji gromadzącej historyczne dokumenty. Zobaczył fotokopię swoich notatek ponownie dopiero teraz. Pokazano mu ją jako świadkowi. Obrońca Czumak poprosił go, by przyjrzał się podpisowi i powiedział, czy to jego własny.
Rosenberg odpowiedział, że tak. Oskarżenie nie wniosło sprzeciwu i pamiętnik z 1945 roku dołączono do dowodów. Jak to ujął sędzia Levin:
– W celu przesłuchania świadka na okoliczność buntu, jaki wybuchł w Treblince drugiego sierpnia 1943 roku. A przede wszystkim dla wyjaśnienia pewnej rozbieżności… W rzeczonym dokumencie mowa jest o śmierci Iwana.
O śmierci Iwana? Na dźwięk tych słów w angielskim tłumaczeniu młody Demianiuk, siedzący tuż przede mną, zaczął energicznie kiwać głową. Na sali zaległa natomiast głucha cisza. W końcu głos zabrał Czumak, który dobitną angielszczyzną, skażoną nieco kanadyjskim akcentem, odniósł się do pewnych stron we wspomnieniach Rosenberga. Chodziło o fragment, gdzie zaledwie kilka miesięcy po zakończeniu wojny w Europie Rosenberg opisał śmierć właśnie tego człowieka, którego „mordercze spojrzenie” napełniło go ponoć takim strachem na początku niniejszego procesu.
– Zacytuję panu Rosenbergowi pewien akapit… „Po kilku dniach data powstania ustalona została nieodwołalnie na drugi dzień ósmego miesiąca”… Proszę zerknąć na stronę sześćdziesiątą szóstą dokumentu.
Czumak następnie przytoczył opis wydarzeń, jakie miały miejsce 2 sierpnia 1943 roku. Było potwornie gorąco. „Chłopcy” – jak Rosenberg określał swoich pobratymców z oddziałów śmierci – którzy pracowali od czwartej rano, padali ze zmęczenia wynosząc z komory zwłoki. Rewoltę zaplanowano na czwartą po południu, jednak na kwadrans przed tą godziną wybuchł ręczny granat i rozległy się strzały, stanowiące sygnał do buntu. Potem tekst zaczął czytać sam Rosenberg, najpierw w jidysz, tłumacząc każde zdanie na hebrajski. Otóż jeden z chłopców, Szmul, wybiegł z baraku, krzycząc głośno hasło do powstania: „Rewolucja w Berlinie! W Berlinie wybuchła rewolucja!” Z kolei Mendel i Chaim, dwaj inni, rzucili się na barak, gdzie znajdowali się ukraińscy strażnicy, i zaczęli wyrywać im broń z rąk.