Выбрать главу

– Jeżeli skażą niewinnego człowieka – powiedział duchowny, podczas gdy ja usiłowałem sobie przypomnieć, gdzie widziałem wcześniej tych dwóch w dżinsach – to popełnią zbrodnię na miarę ukrzyżowania Jezusa.

– Och, na Boga, tylko nie to, ojcze. Proszę nie zaczynać mówić znowu o ukrzyżowaniu Chrystusa! – powiedziałem pomagając mu utrzymać równowagę.

Zaszokował mnie ton jego odpowiedzi. Najwyraźniej wzburzyła go ta prośba.

– Żydzi pokutują za to od dwóch tysięcy lat…! Słusznie czy nie, cierpią za ukrzyżowanie Mesjasza.

Nie chcę, żeby wyrok na Johnny’ego przyniósł taki sam efekt!

W tej chwili poczułem właśnie, jak grunt usuwa mi się spod nóg. Rzuciło mnie gdzieś, w inne miejsce.

Nie wiedziałem, co się dzieje, ale miałem wrażenie, że wessało mnie w jakąś rurę i wymiotło w nieznane. Przebierałem nogami w powietrzu, a gdy znowu znalazłem się na ziemi, tkwiłem unieruchomiony w kleszczach, którymi okazały się ramiona tamtych dwóch ludzi w dżinsach.

– Nie krzycz – odezwał się pierwszy z nich.

– Nie wyrywaj się – dodał drugi.

– Niczego nie próbuj – powiedział pierwszy.

– Ale… – zacząłem.

– Milcz.

– Za dużo gadasz.

– Z każdym rozmawiasz.

– Nic, tylko gadasz i gadasz.

– Gadasz, gadasz, gadasz, gadasz, gadasz…

Wepchnęli mnie do samochodu i ktoś uruchomił silnik. Wóz ruszył. Tych dwóch obmacało mnie brutalnie, żeby sprawdzić, czy nie noszę broni.

– Macie niewłaściwego człowieka – powiedziałem. Szofer zaśmiał się głośno.

– Jasne, mamy niewłaściwego człowieka.

– Rozumiem… – usłyszałem siebie przez mgłę przerażenia. – To ma być jakiś żart?

– Kto niby żartuje? – odpowiedział kierowca. – My czy ty?

– Kim jesteście? – krzyknąłem. – Palestyńczykami? Żydami?

– No właśnie. Całkiem podobne pytanie mieliśmy zamiar zadać tobie.

Pomyślałem, że lepiej nie odzywać się więcej, chociaż „myśl” to bardzo nieodpowiednie słowo do określenia procesów, jakie zachodziły w mojej głowie. Zacząłem wymiotować, czym naturalnie nie zdobyłem sobie serc prześladowców.

Zawiedli mnie do kamiennego budynku w starej, nieprzyjemnej okolicy w pobliżu głównego rynku – tam, gdzie natknąłem się wcześniej na George’a – i blisko miejsca, gdzie mieszkał Apter. Na ulicy bawiło się sześcioro lub siedmioro żydowskich dzieci, a ich młode matki – w większości w kolejnej ciąży – stały nie opodal, trzymając w dłoniach torby na zakupy i plotkując zawzięcie. Trzy małe dziewczynki z włosami w kucyk i w białych podkolanówkach zerkały w moją stronę, kiedy faceci w dżinsach wprowadzali mnie na niewielkie podwórko. Powiedli mnie następnie na kamienne schodki, pchnęli jakieś drzwi i znaleźliśmy się w obskurnym pomieszczeniu, wyglądającym na zapuszczony gabinet dentystyczny. Zobaczyłem stolik zarzucony izraelskimi czasopismami i kobietę rozmawiającą przez telefon. Potem otwarli następne drzwi, prowadzące do ciasnej łazienki i kazali mi się tam umyć.

Długo czyściłem twarz i ubranie. Kilkakrotnie przepłukałem sobie usta. Pozwolili mi robić to samemu, najwyraźniej fakt, że cuchnąłem, potęgował ich zdegustowanie. Nawet mnie specjalnie nie popędzali. Żaden nie walił kolbą pistoletu w drzwi łazienki i nie wrzeszczał, żebym się pospieszył – dzięki temu odzyskałem krztynę nadziei i doszedłem do wniosku, iż to nie Palestyńczycy, tylko Żydzi od Pipika, ortodoksi i konspiratorzy, których Pipik wcześniej wykołował, a oni teraz brali mnie za niego.

Kiedy byłem już w miarę czysty, wywlekli mnie z powrotem, ale bez przesadnej brutalności. Po schodach i dalej mrocznym korytarzem poprowadzili mnie na piętro, gdzie znajdowały się spore salki, przypominające szkolne klasy. Ponad głową miałem zakopcony pułap, a pod stopami starą, zniszczoną podłogę. Śmierdziało tu zatęchłym tytoniowym dymem – odór ten cofnął moją wyobraźnię o jakieś czterdzieści pięć lat, do czasów, gdy jako młodzik uczęszczałem wraz z kolegami do szkółki przy synagodze, gdzie trzy razy w tygodniu bez entuzjazmu uczyliśmy się hebrajskiego i studiowaliśmy Torę. Rabbi, czyli nasz nauczyciel, był namiętnym palaczem, a salka w Newark, w której wykładał, cuchnęła tytoniem. Wyglądała zresztą dość podobnie do tego miejsca – także była zaniedbana, mroczna, ponurawa.

Wepchnęli mnie do jednej z sal i zamknęli drzwi. Znowu byłem sam. Nikt mnie nie kopał ani nie katował. Nie związali mnie, nie skrępowali nawet rąk. Na tablicy ujrzałem coś napisanego po hebrajsku. Dziewięć słów. Nie rozumiałem żadnego z nich. Po upływie czterdziestu lat od chwili, kiedy ostatni raz poszedłem na zajęcia do żydowskiej szkółki, nie byłem nawet w stanie przypomnieć sobie liter alfabetu. Znajdował się tu również stół dla nauczyciela, o kształcie doprawdy niemożliwym do opisania, oraz rozklekotane krzesło. Na stole stał odbiornik telewizyjny. No tak, telewizora to jeszcze w 1943 nie mieliśmy. Nasze dawne krzesła też nie były z plastiku, a długie ławki nie były przytwierdzone do podłogi śrubami – ławki, na których pisaliśmy od prawej do lewej. Przez godzinę, trzy razy w tygodniu, już po skończeniu zajęć w normalnej, publicznej szkole. Siedzieliśmy i uczyliśmy się pisać na opak – pisać tak, jak gdyby słońce wschodziło na zachodzie, liście spadały z drzew na wiosnę, Kanada leżała na południu, Meksyk na północy; tak jak gdybyśmy zakładali skarpety na pantofle. A potem wracaliśmy do naszego przyjemnego, amerykańskiego świata, prostego i zrozumiałego, poustawianego w inny sposób, gdzie wszystko było rozsądne, logiczne, jasne, naturalne, użyteczne z bardzo nielicznymi wyjątkami. W czterdziestych latach czytanie i pisanie od prawej do lewej miało dla nas tyle sensu ile strzelanie samobójczych bramek podczas gry w piłkę albo zdawanie z trzeciej do drugiej klasy.

Nie słyszałem, by ktoś ryglował drzwi od zewnątrz, a kiedy podszedłem do okna, przekonałem się, że można je otworzyć. Wystarczyło tvlko pchnąć, zwiesić się z parapetu i zeskoczyć z wysokości trzech metrów na ziemię. Potem mógłbym puścić się pędem ku jakiejś ruchliwej ulicy i zacząć wzywać głośno pomocy – albo też poszukać schronienia w mieszkaniu Aptera. Tylko co by było, gdyby zaczęli do mnie strzelać? Albo gdybym skacząc skręcił sobie nogę, a oni dopadliby mnie i potem wciągnęli z powrotem? Ponieważ wciąż nie wiedziałem, kim są moi prześladowcy, nie miałem pojęcia, co będzie bardziej ryzykowne: próba ucieczki czy bierne wyczekiwanie. To, iż nie zamknęli mnie w lochu bez okien, nie oznaczało jeszcze, że nic mi nie grozi i że ci goście okażą się mili, jeśli odmówię współpracy z nimi. Czego jednak miałaby dotyczyć ewentualna współpraca? Poczekaj, powiedziałem sobie, to się przekonasz.

Najciszej jak się dało otwarłem okno na oścież, kiedy jednak wychyliłem się przez nie, poczułem nagły ból nad lewą skronią; ból pulsujący, który rozprzestrzenił się następnie na całe ciało. Poczułem się nagle jak machina podłączona do prądu. Udało mi się zamknąć okno i cofnąłem się na środek sali, krocząc niepewnie jak uczeń po raz pierwszy wyrwany w klasie do tablicy. Zająłem następnie miejsce za drugą ławką, twarzą do tablicy i telewizora na nauczycielskim biurku. Zacząłem sobie wmawiać, że nie muszę uciekać, że Żydzi nie uczynią mi krzywdy i jednocześnie zdumiałem się swą dziecinną łatwowiernością. Czy rzeczywiście Żydzi nie mogą mnie bić, głodzić, torturować? Czy nie znajdzie się naprawdę żaden Żyd gotów mnie zabić?

I znów podszedłem do okna, choć tym razem tylko wyjrzałem na podwórko, mając nadzieję, że ktoś przypadkiem spojrzy w górę, zobaczy mnie i zrozumie moje dawane gestami sygnały, iż jestem tu przetrzymywany wbrew własnej woli. Zacząłem też sądzić, że wszystko to, co spotkało mnie przez ostatnie trzy dni, wzięło swój początek w tamtej dusznej, zatęchłej klasie w Newark – stanowiącej oryginał tejże jerozolimskiej repliki – w trakcie dawnych lekcji hebrajskiego, kiedy nie byłem w stanie skupić się tak, jak rankami w powszechnej szkole, gdzie wszystko było świeże, jasne i zrozumiałe, gdzie dawali mi przepustkę ku świetlanej przyszłości. Ale jak można było wiązać nadzieje z hebrajską szkółką? Wykładający w niej nauczyciele byli samotnymi obcokrajowcami, ubogimi, kiepsko opłacanymi uciekinierami, a uczniowie – ci lepsi i ci gorsi – znudzonymi, niecierpliwymi amerykańskimi dzieciakami, dziesięcio-, jedenasta-, dwunastolatkami zeźlonymi, że miesiąc po miesiącu zmuszało się je do czegoś tak niedorzecznego, nawet na wiosnę, kiedy najbardziej chciało się brać udział w radościach wesołej, amerykańskiej egzystencji. Szkółka hebrajska nie była dla nas prawdziwą szkołą, tylko raczej zobowiązaniem wobec naszych rodziców, którzy z kolei ulegali własnym rodzicielom; wyrazem posłuszeństwa wobec starszych pokoleń – dziadkowie bowiem pragnęli, by ich wnukowie stali się takimi Żydami jak oni sami i podtrzymywali tysiącletnie tradycje. Za sprawą tych szkółek można było utrzymać młodzików w karbach, którym dana była swoboda nie znana starszym. Mogliśmy myśleć i rozmawiać jak Amerykanie, tą charakterystyczną, amerykańską odmianą angielskiego, jakże sprzeczną ze wszystkim, kojarzonym jako ortodoksyjne żydostwo. Nasi rodzice zajęli już mocną pozycję pośród amerykańskiej klasy średniej, stanowiąc jakby pomost łączący dziadków, emigrantów z Europy, oraz urodzonych już w Newark dzieci. Powiadali dziadkom: