– Słuchajcie, to inny świat… Dzieci muszą żyć po swojemu. Swych potomków upominali natomiast surowo:
– Nie wolno wam za żadne skarby odwracać się od naszej tradycji! Cóż za kompromis! Co mogły nam dać te fatalnie prowadzone nauki w atmosferze, która w żaden sposób nie sprzyjała nabywaniu wiedzy? Jak to co? Wszystko! Znaczenia owego paradoksu nie potrafiłem rozwikłać przez następne czterdzieści lat. Teraz zdało mi się, że już wiem: z tych niezrozumiałych słów na tablicy wzięły się wszystkie powieści, które napisałem po angielsku. Tak, wszystko zaczęło się tutaj. Mosze Pipik również wywodził się z tego źródła.
Zacząłem układać plan. Mogłem opowiedzieć im historię o Mosze Pipiku. Postanowiłem uzmysłowić im różnicę pomiędzy tym, do czego zmierzał on, i tym, co stanowiło mój cel. Zdecydowałem, że odpowiem im na pyfania dotyczące George’a Ziada – nie miałem nic do ukrycia na temat moich spotkań z nim i rozmów, jakie odbyliśmy. Nie musiałem taić swego krytycznego stosunku wobec diasporyzmu. Opowiem im o Jinx ze wszelkimi szczegółami, jeśli okaże się to konieczne. „Nie jestem niczemu winien”, powiem. Choć istotnie mogłem powiadomić policję, że Pipik groził porwaniem młodego Demianiuka, lecz i na to mam usprawiedliwienie. Jestem w stanie wszystko wyjaśnić.
„Przybyłem tu tylko po to, żeby przeprowadzić wywiad z Aaronem Appelfeldem”. Niemniej jednak jeżeli ci ludzie rzeczywiście współdziałają z Pipikiem i zamknęli mnie dokładnie po to, żebym nie przeszkodził im w uprowadzeniu syna Demianiuka, to przecież to ostatnia rzecz, jaką powinienem im rzec!
A właściwie jakie usprawiedliwienie mógłbym im zaoferować? I kto przełknąłby takie wymówki? Kto uwierzyłby, że nie biorę udziału w żadnym spisku, że nie prowadzę żadnych machinacji z Mosze Pipikiem lub też George’em Ziadem? Kto dałby wiarę, że nie knuję niczego z powodów osobistych, politycznych albo propagandowych, że nie opracowałem żadnej strategii na spółkę z Palestyńczykami albo że chcę się jakoś ułożyć z Żydami przeciw Palestyńczykom? Jak przekonam tych ludzi, że niczego nie kombinuję, że nie mam jakiegoś ukrytego celu albo wyrafinowanego planu, że wszystkie wypadki, w których uczestniczyłem, nie miały kompletnie sensu, że nie kierują moim postępowaniem dziwaczne motywy, jakiekolwiek motywy, że to nie było wytworem twórczej wyobraźni poddającym się krytyce czy interpretacji, tylko po prostu idiotyczną, cholerną, piramidalną bzdurą!?
Wspomniałem, jak w połowie lat sześćdziesiątych profesor Popkin wystąpił z solidnie podbudowaną teorią, że w zabójstwo Kennedy’ego, jakie miało miejsce 22 listopada 1963, zamieszany był nie tylko Lee Harvey Oswald, ale również drugi Oswald, sobowtór pierwszego, który umyślnie pokazywał się w Dallas w ciągu tygodni poprzedzających zamach. Komisja Warrena odrzuciła możliwość istnienia drugiego Oswalda, lecz Popkin argumentował, iż były dowody na coś przeciwnego – sobowtóra widziano ponoć kupującego broń w sklepie rusznikarskim i ostentacyjnie ćwiczącego na lokalnej strzelnicy. Popkin doszedł do konkluzji, że inny Oswald był realną osobą, jednym z tych zabójców żyjących w cieniu, bezpiecznym dzięki istnieniu Bogu ducha winnego, prawdziwego Oswalda.
Pomyślałem, że mnie samemu przyjdzie stawić czoło czemuś podobnemu, zakonspirowanemu duchowi, uważającemu, iż nikt nie potraktuje na serio teorii o istnieniu drugiego, identycznego z pozoru Philipa Rotha. Może nawet nie znajdzie się tym razem ktoś równie bystry jak Popkin, a ja stanę się ofiarą bez możliwości obrony, nowym Lee Harveyem Oswaldem.
Przesiedziałem bite trzy godziny w pustej klasie. Zamiast wyskoczyć przez okno na podwórko i próbować ucieczki, zamiast otworzyć drzwi i sprawdzić, czy nie da się zwyczajnie wyjść, wróciłem w końcu na swe miejsce przy uczniowskiej ławce i zająłem się tym, co stanowiło treść mej profesji: po pierwsze, jak uwiarygodnić coś niezwykłego, a wręcz groteskowego, po wtóre, jak obronić się przed atakami czytelników moich opowieści, czytelników czasem bardziej przewrotnych od samego autora. Pisarze znają ten problem, tyle że ja znalazłem się w sytuacji autentycznego zagrożenia. Musiałem w tym opustoszałym pomieszczeniu przysposobić się do rozmowy z żywymi ludźmi, niezbyt skorymi do wysłuchiwania relacji mało prawdopodobnych w ich mniemaniu, raczej mającymi niewiele wspólnego z wnikliwymi recenzentami i badaczami, przywykłymi do wyszukiwania drugiego dna w każdej historyjce. Tym razem ocena należeć miała do zaciętych, prymitywnych, tępych, głuchych na subtelności osobników, rozumujących schematycznie i cokolwiek prostolinijnie. Nie miałem co liczyć na pozytywne nastawienie. Chyba inny na moim miejscu bardzo poważnie rozważyłby możliwość ucieczki przez okno.
Mijały kolejne kwadranse. Nie pojawiał się nadal nikt z zamiarem związania mnie czy pobicia. Nikt nie wszedł na razie i nie przystawił mi do głowy lufy pistoletu, w celu wyduszenia potrzebnych zeznań. Zacząłem się już zastanawiać, czy przypadkiem nie padłem ofiarą kolejnego głupiego dowcipu, w gruncie rzeczy dosyć beztroskiego. Przyszło mi na myśl, że tych trzech zbirów mógł wynająć Pipik, żeby porządnie mnie nastraszyć – taka komedia mogła kosztować go ze dwieście dolców albo nawet nie tyle. Napędzili mi strachu, zamknęli tutaj i poszli gdzieś do diabła. Jedyną przykrość, o której już pewnie zdążyli zapomnieć, stanowił fakt, że zapaskudziłem im wymiocinami buty. To numer bardzo w stylu Pipika, czułem w tym jego palce. Miał wyjątkową zdolność doprowadzania mnie na skraj obłędu. Pewnie gdzieś tutaj, w jednej z tych ścian, znajdowała się szczelina, przez którą obserwował mnie teraz, sparaliżowanego strachem. W ten sposób zemścił się za to, że ukradłem mu milion dolarów. Za to, że skradłem mu jego Wandę Jane. Odpłacił się za stłuczone okulary. A może ona jest razem z nim, siedzi mu bez majtek na kolanach, nadziana na jego sztuczny penis. Podnieca go pewnie to, że mnie obserwuje. Może podglądali mnie przez cały czas, od tych kilku godzin. I jakąż bezgraniczną rozkosz z tego czerpali.
Odsunąłem jednak od siebie takie wizje i wbiłem wzrok w dziewięć słów widniejących na tablicy.