Powiada się, iż złe słowa wywołują nienawiść. Powodują urazy. A jednak wciąż stroi się z innych złośliwe żarty… Opowiada się je, drukuje, rozpowszechnia w radiu. Proszę poczytać izraelską prasę, to znajdzie pan krytykę naszego narodu sto razy ostrzejszą od tej, którą usłyszał pan od George’a Ziada. Palestyńczycy pod tym względem nigdy nie dorównali nam, którzy z taką pasją obrzucamy się błotem i klątwami.
Nawet w tej materii ich przewyższamy! Niby można cynicznie stwierdzić, że ten fenomen leży u podstaw triumfu i chwały syjonizmu, że osiągnęliśmy w Izraelu poziom, nie osiągalny pośród gojów!
Żyd stał się geniuszem złej mowy! Nie musimy się już martwić, że podsłuchują nas goje…
Doprowadziliśmy do doskonałości, i to przez zaledwie pół wieku, umiejętność, którą Chaim Chofetz pragnął wyrugować: staliśmy się bezwstydnymi Żydami, gotowymi powiedzieć najgorsze.
Zastanawiałem się gorączkowo, do czego miał prowadzić ten wywód. Nie pojmowałem jeszcze w czym rzecz. Czyżby ów zagadkowy starzec potępiał mnie zamoje gadulstwo? Co to ma wspólnego z zaginionym czekiem? Może ten dziwaczny lament nie miał drugiego dna, może to jedynie wypełnianie chwil w oczekiwaniu na powrót Uriego z jedzeniem – i dopiero wtedy zacznie się sadystyczna zabawa? To przypuszczenie, całkiem realne, mroziło mi krew w żyłach. Wpadłem w sidła tyrana-oratora, mszczącego się na ludziach za pomocą dziesiątków tysięcy słów, jakimi ich obrzucał – w sidła następnego okrutnego kuglarza, kolejnego wyrachowanego aktora, który używał kul nie z powodu własnego kalectwa, ale żeby podkreślić swe zgorzknienie i rozgoryczenie. To właśnie pełen nienawiści człek, który wynalazł obmowę… Człek zimny i przebiegły, udający wstrząśniętego ludzką niegodziwością, mizantrop twierdzący, iż wybrał mizantropię wobec faktu, że nienawidzili go ci, których on sam nienawidzi. Znalazłem się w szponach kpiarza pogardzającego wszystkim.
– Powiada się – podjął Smilesburger – że Chaim Chofetz miał kłopot z jedną tylko kwestią. Tak jest, Żyd nie powinien w żadnych okolicznościach zniesławiać drugiego Żyda, ale czy znaczy to, że nie wolno mu także zniesławiać samego siebie? Nad tym Chaim Chofetz głowił się długie lata.
Dopiero gdy był stary, stało się coś, co pomogło mu to rozstrzygnąć. Pewnego dnia wyjechał z Radzynia i w pociągu usiadł koło innego Żyda. Szybko nawiązali przyjazną rozmowę. Chaim Chofetz zapytał towarzysza podróży kim jest i dokąd się udaje. Ten z zapałem odrzekł, że jedzie do Chaima Chofetza, by go wysłuchać. Ów Żyd nie wiedział, iż starzec, z którym rozmawiał, to właśnie Chaim Chofetz. Zaczął pod niebiosa wychwalać znakomitego mędrca. Chaim Chofetz w milczeniu słuchał tych peanów pod swoim adresem. A potem rzekł: „Wie pan co? On wcale nie jest taki nieskazitelny”. Żyd był zdumiony… Jak ten staruch śmie twierdzić coś podobnego? „Czy wiesz pan, o kim mówisz? Czy pan wiesz, co wygadujesz?” „Owszem, odparł Chaim Chofetz, wiem i to dobrze. Tak się składa, że znam Chaima Chofetza i wcale nie jest on taki święty”. Dalej Chaim Chofetz zaczął snuć zarzuty w stosunku do siebie, a w przygodnym znajomym wzbierała złość. W końcu uderzył starca w twarz. Pociąg dojechał akurat do kolejnej stacji. Na peronie tłoczno było od ludzi w napięciu oczekujących przybycia Chaima Chofetza. Gdy mędrzec wysiadł, zaczęły się wiwaty na jego cześć. Dopiero wówczas tamten Żyd przekonał się, kogo spoliczkował.