Выбрать главу

Jednak nikt nie zrobił nic, żeby mnie zatrzymać. Uri, ten beztroski i wesołkowaty Uri, otworzył pchnięciem drzwi, a następnie przylgnął sztywno wyprostowany do ściany, błazeńsko pozując na kamerdynera, usłużnego wielce wobec swego chlebodawcy.

Znalazłem się już na korytarzu, kiedy dosłyszałem, jak Smilesburger woła:

– Zapomniał pan czegoś!

– Niemożliwe! – odkrzyknąłem, ale Uri już był przy mnie, trzymając w dłoni czerwoną książeczkę, którą czytałem wcześniej, usiłując pozbierać myśli.

– Obok krzesła – odpowiedział Smilesburger – pozostał jeden z dzienników Klinghoffera.

Wziąłem dziennik od Uriego dokładnie w momencie, kiedy zza drzwi od sali wyjrzał Smilesburger.

– Mamy trochę szczęścia tu, w naszym małym, oblężonym kraju – stwierdził. – W diasporze znajduje się wielu utalentowanych Żydów, takich jak pan. Osobiście miałem przyjemność zwerbowania jednego z pańskich wybitnych kolegów, który napisał dla nas te dzienniki. Całkiem nieźle się przy tym bawił. Początkowo odmówił… Powiedział: „Dlaczego nie Roth? On specjalizuje się w takiej literaturze”. Odrzekłem mu jednak: „Dla pana Rotha szykujemy coś zupełnie innego”.

EPILOG

ZASADNICZO SŁOWA JEDYNIE WSZYSTKO PSUJĄ

Postanowiłem skreślić ostatni rozdział, kilkanaście tysięcy słów, opisujących ludzi, z którymi spotkałem się w Atenach, okoliczności, jakie doprowadziły do tego spotkania oraz późniejszą wyprawę do innej z europejskich stolic, będącą konsekwencją tego pouczającego ateńskiego weekendu. Z całej niniejszej książki-której rękopis przejrzał Smilesburger – jedynie rozdział jedenasty, zatytułowany „Operacja Shylock”, zawierał według niego informacje ujawniające istotne tajemnice izraelskiego wywiadu, które, zdaniem władz Izraela, nie powinny zostać opublikowane po angielsku ani też w innych językach. Naturalnie nie byłem zobowiązany do posłuszeństwa względem Smilesburgera czy też izraelskich władz w ogóle i właściwie nie musiałem usuwać tych czterdziestu stron ze swego rękopisu. Nie podpisywałem żadnego oświadczenia z obietnicą zachowania milczenia w sprawach dotyczących misji, jaką podjąłem się wypełnić. Nie dyskutowałem też na ten temat podczas odprawy, jaka miała miejsce w Tel Awiwie w dwa dni po rozmowie ze Smilesburgerem w jednej z sal opustoszałej szkoły. Jakoś żaden z nas nie palił się do podejmowania tejże kwestii, przynajmniej na razie. Moi zleceniodawcy uważali zapewne, że jestem nie tyle dobrym Żydem, ile ambitnym i rozsądnym pisarzem, więc rozumiem choćby to, iż nie ma sensu mówić głośno ani rozpisywać się na temat „żydowskich, antysyjonistycznych elementów zagrażających bezpieczeństwu Izraela”. Ja zaś doszedłem do konkluzji, że w moim dobrze pojętym, zawodowym interesie leży udawanie dobrego Żyda, stawiającego się ochoczo na wezwanie, oddającego usługi Izraelowi.

Dlaczego jednak naprawdę to zrobiłem? Dlaczego podjąłem się ryzyka znacznie bardziej konkretnego od niebezpieczeństw pisarskiego zajęcia? Czemu wszedłem w rzeczywistość, którą rządzą brutalne siły, całkiem bezwzględne, kiedy gra idzie o dużą stawkę? Może uległem specyficznemu, osobliwemu urokowi tych ludzi, przemawiających groźnym językiem, obracających się codziennie w samym wirze szalonego świata? Może gdy wzięli mnie w krzyżowy ogień i zdałem się sam sobie pingpongową piłeczką, odbijaną z jednej strony na drugą, moje zauroczenie wzmogło się jeszcze? Może mój diabelski spacer przez koszmary – najpierw uzależnienie od halcionu, potem batalia z Pipikiem, królem błaznów, następnie starcie z wszechpotężnym Mossadem – zdeterminował przewrotną logikę mojej żydowskiej pielgrzymki? A może jednak nie sprzeniewierzyłem się swej naturze, tylko zdałem się na pierwotne prawo egzystencji – uległem pokusie poddania się zabiegowi depersonalizacji, której jak dotąd dawałem upust tylko na kartach własnych powieści? Na dobrą sprawę nie potrafiłem zrozumieć, co mnie popchnęło do takiego działania – być może postąpiłem jak imbecyclass="underline" uczyniłem, co mi kazano, bez żadnych osobistych pobudek?

Chciałem zrobić coś bez powodu, dokonać jakiegoś niewytłumaczalnego aktu, czegoś niepojętego także dla mnie, co zakładało zrzucenie z siebie odpowiedzialności, zapalenie zielonego światła dla czystej ciekawości… Oczekiwałem czegoś kusząco niesamowitego, dziwnego, trudnego do przewidzenia… O nie, nie byłem w stanie wcielić się do końca w rolę, którą ktoś dla mnie nakreślił, ani też nie paliłem za sobą wszystkich mostów. A jednak, choć nie miłowałem prywatnie żadnej ideologii i obcy był mi fanatyzm – więcej, nawet odrzucałem z góry poświęcenie się jakiejkolwiek ideologii – to zaliczyłem najbardziej niebywałe przedsięwzięcie w całym swym życiu; wykołowałem innych ludzi w sposób znacznie bardziej drastyczny, niż opowiadając im fikcyjne historie w swoich książkach.

Smilesburger wyraził życzenie przejrzenia moich notatek i szkiców jakieś dwa i pół roku przed tym, nim ja sam zdecydowałem się na ich publikację w formie książki. Przedstawił mi swe zastrzeżenia, o których właśnie wspomniałem, i już więcej o nim nie słyszałem Z pewnnścia stałoby się inaczej gdybym jednak zdecydował się „a jedenasty rozdział „Operacji Shylock, udając, ze zapomniałem o jego prośbie nie do odrzucenia. Nigdy dotąd nie przyszło mi rezygnować z jakiegoś fragmentu własnej powieści. Nigdy wcześniej nie pozwalałem nikomu na podobną ingerencję w napisany przez siebie tekst.

Lecz kiedy ukończyłem opracowywanie rękopisu, uzmysłowiłem sobie, że sam, z pewnych powodów, chcę, by Smilesburger rzucił nań okiem Po pierwsze, upłynęło już trochę czasu, odkąd wyświadczyłem swe usługi. Smilesburger mógł pojmować znaczenie pewnych kluczowych faktów lepiej ode mnie – chodziło głównie o sprawę tożsamości Pipika i rolę, jaką odegrał w całej tej historii, co dla mnie nadal w sporym stopniu stanowiło zagadkę. Mógł też, o ile chciał, skorygować niektóre szczegóły mojego opisu operacji, wyeliminować ewentualne błędy. Łudziłem się nawet, że uda mi się nakłonić go do opowieści o swoim życiu, o tym, co spotkało go wcześniej, nim poznałem go jako „pana Smilesburgera”. Przede wszystkim jednakże pragnąłem, ażeby potwierdził, zaświadczył, że pozostawiony przeze mnie opis wypadków miał pokrycie w rzeczywistości. Miałem mnóstwo szczegółowych notatek i zapisków na marginesach, pamięć również mnie nie zawodziła.

Mimo wszystko, chociaż może wydać się to dziwne, gdy skończyłem jedenasty rozdział, przysiadłem i ponownie przeczytałem cały manuskrypt. I wówczas uderzyło mnie osobliwe poczucie nierealności opisanych wypadków. Nie chodziło nawet o to, że miałem problemy, znane chyba wszystkim, z uwierzeniem w sprawy niezbyt prawdopodobne. Sęk w tym, iż po trzydziestu latach snucia fikcji tak przywykłem do wyobrażania sobie reakcji czytelników na moją prozę, że obawiałem się zabarwienia „Operacji Shylock” wyssanymi z palca detalami. Chciałem, żeby Smilesburger rozwiał wszelkie wątpliwości w tej materii przez potwierdzenie prawdziwych szczegółów i odsianie zbytecznych naddatków.

Mógł to zrobić jedynie Smilesburger i nikt inny. Aaron wprawdzie był ze mną podczas lunchu, kiedy to zdegustowany Smilesburger wcisnął mi czek, jednak nie był świadkiem większości innych zdarzeń.

Opowiedziałem mu wprawdzie o swym pierwszym spotkaniu w Jerozolimie z Pipikiem i Jinx, ale nie więcej. Następnie poprosiłem go w zaufaniu, by nie dzielił się z nikim tą historią.

Zastanawiałem się nawet, czy – kiedy Aaron zabierze się do czytania „Operacji Shylock” – nie skusi go myśl, że realne było tylko to, co sarn widział, a reszta stanowi fikcję, koronkową historię nadbudowaną nad jednym, jedynym prawdziwym elementem. Łatwo mi było wyobrazić go sobie rozumującego w ten sposób, ponieważ sam, jak już wspomniałem, podczas przeglądania surowego manuskryptu miałem wrażenie, ze Pipik w Jerozolimie był tylko złudzeniem, wybrykiem wyobraźni pisarskiej, iluzją tego zabójczego, dręczącego rodzaju, która zatruwa codzienną egzystencję.