Выбрать главу

Bardzo prędko przyłapałem się na tym, że zastanawiam się, czy przypadkiem lepiej nie prezentować zawartości tej książki w formie autobiograficznego wyznania – gdyż część odbiorców, zarówno tych nastawionych pozytywnie, jak i tych nieprzychylnych, może odebrać to jako wyzwanie dla własnego wyczucia realności. Może roztropniej zasugerować, iż to kolejny fikcyjny utwór, dzieło od początku do końca wymyślone przez autora. Wówczas odpadłby automatycznie problem wiarygodności i obiektywnej narracji. Wpadł mi nawet do głowy pomysł przedstawienia „Operacji Shylock” jako zapisu halucynacji wywołanych halcionem. Ostatecznie jeden z dziwacznych, jerozolimskich epizodów wzbudził we mnie samym takie podejrzenie.

A może zlekceważyć Smilesburgera? W końcu, mówiłem sobie, gdy zniknął mi z oczu, istniał jedynie w mojej pamięci niczym szereg innych wyśnionych postaci. Nie musiałbym korygować z jego udziałem opisu zaszłych wypadków. Ogarnęła mnie chęć wydania rękopisu w całości, bez cięć.

Jedynym zabiegiem stałoby się wprowadzenie na początku książki standardowej formułki, co mogłoby zneutralizować ewentualne pretensje Smilesburgera, które wysunąłby po zapoznaniu się z treścią. Tą drogą uniknąłbym również – z pewnością przykrej – konfrontacji z Mossadem. No i, co najistotniejsze, miałbym wolne ręce; mógłbym przerobić zawartość dzieła w dowolny sposób, wedle gustu i ochoty, zachowując elementy autobiograficzne i posługując się wszelkimi znanymi sztuczkami pisarskimi. Mniej niż trzydzieści słów i wszelkie problemy z głowy:

„Ta książka jest opisem fikcyjnych zdarzeń. Przedstawiona w niej historia to wytwór pisarskiej wyobraźni. Wszelka zbieżność zdarzeń, miejsc, imion i nazwisk jest całkowicie przypadkowa.”

Tak, te trzy zwyczajowe zdania umieszczone na karcie tytułowej nie tylko zadośćuczyniłyby życzeniu Smilesburgera, ale i wykluczyłyby Pipika z rzeczywistej przeszłości raz na zawsze. Niech no ten drobny oszust kupi tylko moją nową powieść – wtedy przekona się, że tym razem ja go okpiłem! Trudno wyobrazić sobie bardziej okrutną zemstę! Zakładając rzecz jasna, że Pipik żyje i jest w stanie przetrawić – cierpiąc przy tym – myśl, iż wchłonąłem go całego…

Nie miałem pojęcia, co stało się z Pipikiem. Ponieważ nie słyszałem o nim nawet po tamtych kilku dniach w Jerozolimie, zacząłem się wręcz zastanawiać, czy przypadkiem nie umarł. Usiłowałem sobie wmówić iż skoro nie dawał znaku życia, to choroba nowotworowa wpędziła go w końcu do grobu.

Imaginowałem sobie okoliczności jego zgonu, równie obłędne jak okoliczności jego zwariowanego życia. Snułem mordercze marzenia, dobrze znane ludziom powodowanym złością, lecz wielce ulotne i oderwane od rzeczywistego świata. Pragnąłem świadectwa, że odszedł na wieki, nawet tak niewiarygodnego, jak wszystko, co było z nim powiązane. Tak jakby to uwolniło mnie od niego na zawsze i umożliwiło wreszcie opisanie wszystkiego zgodnie z prawdąj jakbym nie musiał się już obawiać, że wydanie mojej książki sprowokuje go do ponownych odwiedzin – znacznie gorszych w skutkach od naszego spotkania w Jerozolimie.

Doszło do tego, że wyśniłem sobie list od Jinx, leżący w mojej skrzynce. List skreślony odręcznie tak drobnym pismem, że by go odczytać, musiałem posłużyć się szkłem powiększającym. List na siedem stron, wyglądający jak długi gryps wyniesiony z więzienia, samo pismo zaś przypominało kaligraficzny majstersztyk tkacza artystycznego albo neurochirurga. Początkowo nie byłem w stanie uwierzyć, iż taki list napisała kobieta o tak bujnych kształtach, tak hoża dziewoja jak Pipikowa Wanda Jane, która przecież wcześniej twierdziła, że litery sprawiają jej sporo kłopotów. Jakim cudem taka koronkowa robota mogła więc stanowić jej dzieło? Przypomniałem sobie jej opowieść o tym, jak była zagubioną hipiską, która w końcu odnalazła Jezusa i została jego służebnicą, czerpiąc pociechę z recytowania takich słów: „Jestem nic niewarta, jestem zerem, Bóg jest wszystkim”. Właśnie te słowa zaćmiły nieco me początkowe niedowierzanie…

Tak się jakoś składało, że wszystko, co przeczytałem w owym liście, kojarzyło mi się z nim.

Nabierałem coraz większych podejrzeń – choć sam charakter pisma był wystarczająco niepokojący.

Do Wandy Jane coś tu nie pasowało. Po prostu trudno było dać wiarę, że kobieta, którą tak trafnie scharakteryzował Smilesburger, na przekór swej żywotności, dokonała aktu nekrofilii – o czym w liście donosiła tak beztrosko, jakby chodziło o pierwszy francuski pocałunek, zaliczony w wieku lat trzynastu. Jego chora władza nad nią chyba nie mogła sięgać aż tak daleko. Z pewnością to, co czytałem, nie było opisem tego, co zrobiła, lecz tego, co on pragnął mi wmówić, fantazją sprokurowaną przez Pipika na użytek swego rywala, by przekonać go, iż więzów, którymi Pipik omotał Jinx, nie da się zerwać żadną siłą. Chciał mi się odpłacić w ten przewrotny sposób. Treść była złośliwie pornograficzna i w tym sensie niewiarygodna. Miała stanowić potwierdzenie jej zabobonnego, upiornego podziwu dla niego, który był jej panem i władcą i stanowił jedyną jej ostoję i nadzieję. Chciał tą obrzydliwą metodą sprawić, bym więcej jej nie tykał, nie tylko po jego śmierci, ale i za życia. A życie Pipika – co bez trudu wydedukowałem – bynajmniej nie miało się ku smutnemu końcowi.

A więc żył – i wrócił. Nie miał zamiaru zapewniać mnie listownie, że już zniknął, że nie będzie mnie więcej prześladował. Przeciwnie, doszedłem do wniosku – przyznaję, cokolwiek subiektywnego – iż ogłosił, ze swą zwykłą, sadystyczną beztroską, powrót do sił i gotowość podjęcia na nowo roli mego demona. Tylko on i nikt inny mógł to napisać. Planował zepchnięcie mnie znowu w paranoiczną otchłań, gdzie nie istniała linia demarkacyjna pomiędzy nieprawdopodobieństwem a pewnością i gdzie wszystko zdaje się groźne i niebezpieczne. Jinx raz jeszcze potraktował jak swą własność: jak instrument służący mu do zaspokajania najdzikszych żądz za życia i przedmiot kultu po zgonie.

Oddawać miała cześć jego żywotności w najbardziej niewyobrażalny sposób. Uznałem ów nadzwyczajny autoportret umierającego człowieka, balansującego na krawędzi zupełnego obłędu, za rozpaczliwą próbę przekonania mnie, iż jej oddanie dla niego jest całkowite i niezależne od jego zachowania i postępowania. Nie, wcale nie zdziwiło mnie, że nie starał się ukryć głębi swego fałszu ani zakamuflować jakoś własnych rysów – rysów szarlatana, wulgarnego, przerażającego szarlatana, który zniewolił Jinx. Dlaczego nie miałby wyeksponować swojej okropnej natury, przedstawić się w jak najgorszym świetle, skoro zamierzał nastraszyć mnie na tyle, bym już zawsze trzymał się z dala od jego kobiety?

I przestraszyłem się nie na żarty. Już niemal zapomniałem – nim dotarł ten list – jak niegdyś zgnoił mnie bezczelnymi kłamstwami. Ostentacyjnie podpisał się teraz jako Wanda Jane, bo chciał, żebym uwierzył, iż mój straszny sobowtór już nie istnieje. Co mogło wzbudzić we mnie większe obawy? Wniosek, że Pipik umarł, natychmiast, z masochistyczną przewrotnością, oddaliłem od siebie i powitałem inny: on wciąż żyje. Zadziałał wprawdzie mechanizm obronny: niewygodne fakty zapragnąłem uznać za hiperbolę, natomiast zawierzyć w autentyczność listu.

Oczywiście, ona napisała mi prawdę – wszystko się zgadza, nie ma co się wzdragać, poznałem ich już dobrze w Jerozolimie… I po co pakować się w kłopoty, wierząc w podobne listy? Lepiej uznać, że okazałem się górą, niż dręczyć się myślą, iż to on odniósł nade mną zwycięstwo. Po cóż próbować rozstrzygać straszliwe zawiłości i dwuznaczności listu, które mogły tylko podkopać równowagę psychiczną, jaką z takim trudem zdołałem nareszcie osiągnąć?