Ona zaprzeczyła, lecz, rzecz jasna, on się nie mylił – marzyła, że znajdzie ratunek w moich ramionach; dała mi taki sygnał tamtej nocy, kiedy wtargnęła do hotelowego pokoju w arabskiej dzielnicy Jerozolimy z sześcioramienną gwiazdą od Wałęsy, szukając schronienia u oryginału, istnienie którego tak rozwścieczało duplikat.
– Odchodzę! Wynoszę się stąd, Philipie, zanim będzie jeszcze gorzej! Nie potrafię żyć z niedojrzałym i zwariowanym człowiekiem!
Kiedy jednak ruszyła ku drzwiom, po raz pierwszy nie dając się omamić jego cierpiętniczym minom, on zaszlochał histerycznie:
– Och, mamuśku, przepraszam – i zwalił się na kolana. Zaczął obcałowywać jej pokaleczoną rękę i dodał. – Przebacz mi! Obiecuję, że już nigdy cię nie zranię!
A potem ten bezwstydny, nieopanowany, rozpieszczony szaleniec, powodowany w równym stopniu odruchem, co wyrachowaną kalkulacją, ten schorowany nieszczęśnik, który za każdym razem ponosił fiasko, zaczął wylizywać rany, jakie sam jej – zawsze bezbronnej wobec jego sztuczek – wcześniej zadał. Skamląc żałośnie, rozpaczliwie wyjąc mlaskał łakomie, jakby krew sącząca się z jej żył stanowiła eliksir zdolny przedłużyć jego marny żywot.
Ponieważ w owym czasie ważył już ledwie około pięćdziesięciu kilogramów, nie stanowiło większego problemu dla kobiety tak silnej jak ona podnieść go z podłogi i zanieść po schodach do łóżka. Zrobiła to, a potem usiadła przy nim i ujęła jego drżące dłonie. Wtedy on opowiedział jej o sobie, wyznał, kim jest naprawdę – opowiedział historię jakże odmienną od tych, którymi zasypywał ją wcześniej. Nie chciała mu uwierzyć i w liście do mnie nie powtórzyła ani słowa z tego wyznania. Twierdziła że wtedy najpewniej majaczył w gorączce, bo gdyby mówił serio, to musiałaby doprowadzić do jego aresztowania albo umieszczenia w domu dla obłąkanych. Kiedy w końcu odkrył przed nią wszystkie haniebne przewinienia, jakich się dopuścił, zapadł zmierzch i nadeszła pora karmienia chorego. Nim jednak dała mu kolację, delikatnie, posługując się gąbką i miską z ciepłą wodą, umyła go w łóżku i, jak każdego wieczoru, wymasowała mu nogi, aż zaczaj mruczeć jak kocur.
Ostatecznie, jakie to miało znaczenie, kim był i co zrobił, albo co też myślał o sobie i własnej przeszłości, do czego był zdolny, na co mógł się poważyć, do czego doprowadziła go fatalna choroba?
Niewinny czy zdeprawowany, bezbronny czy bezwzględny, niedoszły, żydowski wybawca czy tani, przewrotny oszust – cierpiał przecież, ona zaś była tam po to, by złagodzić jego cierpienia. I kobieta, którą zranił w rękę przy śniadaniu (celując widelcem w jej twarz), uśpiła go – choć nawet o to nie prosił – obciągając mu i połykając nasienie; wysysając z niego wszystkie słowa. Tak przynajmniej stwierdziła albo też ktoś kazał jej tak napisać w liście. Dalej widniało ostrzeżenie, abym przypadkiem nie napisał o nich, o tej parze grubiańskich, nieokrzesanych szaleńców, parze katastrofistów splecionych ze sobą więzami demonicznego konfliktu, połączonych za sprawą teatralnych, wariackich, psychotycznych banałów, ani słowa w żadnej ze swych książek. Jej listowne posłanie głosiło: „Proszę szukać źródeł dla swych komedii gdzie indziej. Pójdziemy swoimi drogami. Zmarłego lepiej zostawić w spokoju. Ale ośmieli się pan tylko zadrwić z nas w jakiejś ze swoich książek i nigdy już się pan od nas nie uwolni. Wtedy będzie czekać pana starcie z Pipikiem i Jinx, żywymi i w świetnej formie”.
Ta informacja, rzecz prosta, stanowiła antytezę zapewnień o wzajemnym pokoju, jakich można było się spodziewać.
Następnego poranka po pogodzeniu się obojga pewne rzeczy znowu zaczęły ją niepokoić, choć początkowo mogło się wydawać, że wcześniejsza napaść na nią była wstrząsem również dla niego i za sprawą tego wstrząsu zdoła okiełznać swe desperackie odruchy. Otóż zwrócił się do niej tegoż ranka – „głosem tak ciepłym jak pański” napisała – głosem stonowanym, łagodnym, głosem, który pragnęła usłyszeć, głosem, jaki jej zdaniem rozbrzmiewałby w moim sanktuarium, gdzie w porywie mściwej pokusy chciała wcześniej zbiec.
Powiadomił ją, że wyjadą z New Jersey. Poprosił ją, by poszła za dom i spaliła na rożnie opracowane z grubsza pierwsze cztery rozdziały „Jego gry”. Uwolnił się od obłędnej obsesji. Postanowił wyjechać.
Jinx nie posiadała się z radości. Teraz naprawdę mogła poświęcić się utrzymywaniu go pray życiu (tak jakby kiedykolwiek wcześniej opuściła go, by umierał w osamotnieniu). Myśl o związaniu się ze mną i tak nigdy nie przybrała konkretnych kształtów. Ja, jak mi wypomniała, pragnąłem jej „tylko dla seksu”, on natomiast chciał od niej – z desperacją umierającego człowieka, samego i bezradnego na wyspie strachu – „wszystkiego”. Napisała: „wszystkiego”, jakby to właśnie stanowiło remedium na jego chorobę.
A więc opuścili New Jersey i przenieśli się do Berkshires, gdzie miał pisać swą książkę o diasporyzmie, która stanowiłaby spadek pozostawiony przez niego Żydom.
Ponieważ dyslektyczka Wanda nigdy nie przeczytała choćby strony jakiejś mojej czy też jakiejkolwiek powieści, to dopiero gdy osiedlili się w zachodnim Massachusetts, dowiedziała się, że ów region stanowił tło akcji niektórych moich utworów. Choć nie potrafiła jeszcze pojąć, że Pipik, podkradłszy mi wcześniej tożsamość, nadal kroczył złodziejską drogą, usiłując przedstawić mnie jako komedianta, to w każdym razie dotarło do niej, że mój dom znajdował się zaledwie o godzinę drogi stamtąd na południe – wśród północno-zachodnich wzgórz Connecticut. Świadomość faktu, iż mogę znajdować się tak blisko, na nowo obudziła jej obawy oraz, oczywiście, tlące się jeszcze fantazje o wyrwaniu się od niego, zainspirowane minioną, przelotną przygodą z moim udziałem. (Nie powinienem był nigdy myśleć o niej jako o osobie, której nie sposób się oprzeć. Nie byłem na tyle przenikliwy, żeby to przewidzieć.)
– Och, kochany – błagała – zapomnij o nim, proszę cię. Spal resztę „Jego gry” i zapomnij o jego istnieniu! Nie po to wyjechaliśmy z okolicy, w której się urodził, żeby osiedlić się w miejscu, gdzie mieszka teraz! Nie możesz tak za nim podążać! Nasz czas jest na to zbyt cenny! Po co kręcić się za człowiekiem, który doprowadza cię do szału!? Znowu tylko zatruwasz sobie myśli! Tutaj znów będziesz wariować!
– Jego bliskość zapewnia mi właśnie zdrowie psychiczne – wyjaśnił jej, uciekając się do absurdu, jak zwykle w tej kwestii. – Jego bliskość mnie wzmacnia. Jego bliskość to antidotum… za sprawą którego zamierzam uporać się z tym wszystkim. Jego bliskość to akurat ten lek.
– Uciekajmy od niego tak daleko, jak się da! – zaklinał – Przeciwnie, trzymajmy się go tak blisko, jak się da – ripostował.
– Kusisz los! – krzyczała.
– Bynajmniej – odpowiadał. – Spotkaj się z nim, jeżeli chcesz.
– Nie miałam na myśli siebie… tylko ciebie. Najpierw powiedziałeś, że masz przez niego raka, a teraz, że on jest lekarstwem! Ani jedno, ani drugie! Zapomnij o nim! I przebacz mu!
– Ależ już mu wybaczyłem. Wybaczyłem mu to, kim jest, przebaczyłem także sobie… Wybaczyłem nawet tobie. Powtarzam: spotkaj się z nim, jeśli sobie tego życzysz. Zobacz się z nim znowu, uwiedź go jeszcze raz…
– Nie chcę! Ty jesteś moim mężczyzną, moim jedynym! Inaczej nie byłabym tu z tobą!
– Czy powiedziałaś?… Czy ja się nie przesłyszałem? Powiedziałaś naprawdę: Jesteś moim Mansonem?
– Moim mężczyzną! Mężczyzną! MĘŻ-CZYZ-NĄ!
– Nie. Powiedziałaś „Manson”. Dlaczego powiedziałaś „Manson”?
– Nie powiedziałam Manson.
– Stwierdziłaś, że jestem twoim Charlesem Mansonem i chcę dowiedzieć się dlaczego.