Выбрать главу

Oczywiście to, co niegdyś było codziennością żydowskich przybyszów, dziś stało się egzotyką. Na Manhattanie mieszkają obecnie potomkowie wielkiej fali imigrantów z Galicji, jaka przybyła tu sto lat temu. Spotykam ich czasami – prawników, dziennikarzy, wydawców, zajadających ze smakiem kaszę i ryby (i pochłoniętych w tym samym czasie czytaniem codziennych gazet) – gdy przyjeżdżam na Manhattan z Connecticut i biorę sobie godzinę wolnego, aby zaspokoić apetyt na śledziową sałatkę, bezceremonialnie serwowaną (ceremonia polega właśnie na owej bez-ceremonialności) w jednej z takich knajpek, które mijają sznury taksówek, ciężarówek i samochodów osobowych i w której Smilesburger zaproponował mi wspólne zjedzenie śniadania o dziesiątej rano oraz rozmowę na temat mojej książki.

Uścisnąłem Smilesburgerowi dłoń i usiadłem naprzeciw niego i stojaka, o który oparł kule.

Powiedziałem mu, że kiedy wpadam do Nowego Jorku, to zwykle wybieram się w tego typu miejsca na śniadanie lub lunch, a on odparł, iż dobrze o tym wie.

– Moja synowa widywała tutaj pana parę razy. Mieszka tuż za rogiem. – Czym się zajmuje?

– Jest historykiem sztuki. Ma tytuł profesorski.

– A pański syn?

– Kieruje międzynarodowym przedsiębiorstwem.

– Jak ma na nazwisko?

– W każdym razie nie Smilesburger – powiedział i uśmiechnął się uprzejmie. A potem odezwał się takim tonem, że zdawało mi się, iż śnię, albo też bardzo się przesłyszałem. On, mimo swego kalectwa, mocno trzymający się rzeczywistości, sprawił wrażenie, że wyzbył się całkiem profesjonalnej przebiegłości i chytrości i rzekł przyjaznym, ciepłym głosem:

– A jak pan się miewa, Philipie? Przeszedł pan operację serca. Zmarł panu ojciec. Czytałem „Oszustwo”. Ma pan za sobą prawdziwą kołomyję. A jednak wygląda pan świetnie. Nawet młodziej niż wtedy, kiedy widzteliśmy się ostatnim razem.

– Pan również – odrzekłem. Klasnął dłońmi wesoło.

– Przeszedłem na emeryturę – powiedział. – Półtora roku temu. Jestem już uwolniony od tego wszystkiego. Od tych ponurych i ohydnych spraw. Od podstępów. Dezinformacji. Oszustw. „Nasza maskarada dobiegła końca… Rozpuściła się w powietrzu, zniknęła”.

To była osobliwa nowina w świetle celu naszego spotkania. Zastanawiałem się, czy on przypadkiem z nawyku nie próbuje wyprowadzić mnie w pole już na samym początku rozmowy. Tym razem zapewne chodziło o dodanie mi odwagi, przekonanie mnie, że nic mi nie grozi i nie czeka mnie nic poważniejszego od partyjki warcabów z tym wesołkowatym dziadkiem emerytem rzucającym beztrosko cytaty z książek, pozbawionym już teraz tajemniczej władzy. Oczywiście, powiedziałem sobie, jego synowa wcale nie mieszka tuż za rogiem i nie widywała mnie wcześniej, a czekoladowa opalenizna, przydająca świeżego wyglądu jego starczej skórze i w pewnym sensie nadająca osobliwego uroku tej pomarszczonej, pociętej głębokimi bruzdami twarzy, to efekt ultrafioletowej terapii zaleconej przez dermatologa a nie pobytu w sanatorium dla zasłużonych emerytów. On stwierdził jednak’ że mieszka w kibucu, gdzie z żoną uprawia ogród, a jego córka wraz z mężem i trójką dorosłych dzieci handluje tekstyliami w którymś z większych miast Izraela. Smilesburger spontanicznie postanowił polecieć do Ameryki, żeby spędzić kilka dni z pozostałymi wnukami, zasiedziałymi w Stanach, i przy okazji zobaczyć się ze mną. Przesłano mu mój rękopis ze starego biura, gdzie od chwili gdy przeszedł na emeryturę, nie postała jego noga. Dodał też, że nikt nie otworzył koperty i nie przeczytał manuskryptu, choć, stwierdził gdyby było inaczej, to i tak ktoś postarałby się zatrzeć ewentualne ślady.

– Ktoś?… Pan także.

– Nie. Proszę nie brać mnie pod uwagę.

– I tak nie jestem w stanie nic wskórać. Oni też nie.

– I nie obowiązuje już pana wymóg odpowiedzialności.

– Proszę posłuchać, mam ten problem na głowie, odkąd zacząłem zarabiać jako pisarz. Mój rzekomy brak „odpowiedzialności” to motyw przewodni mych sporów z Żydami. Nie podpisaliśmy żadnego kontraktu. Niczego nie obiecywałem. Wyświadczyłem panu przysługę… I sądzę, że spisałem się w miarę dobrze.

– Lepiej niż dobrze. Zdumiewa mnie pańska skromność. Ktoś z pańską elokwencją może udawać ekstremistę… Ale to było ryzykowne zajęcie, nawet jak dla pisarza. Jednak pojechał pan tam i stanął na wysokości zadania… Bez uprzedniego przeszkolenia. Wiedziałem, że potrafi pan szybko myśleć.

Wiedziałem, że potrafi pan dobrze pisać. Wiedziałem, że umie pan kalkulować. Ale nie miałem pojęcia, że stać pana na coś tak wielkiego w starciu z rzeczywistością. Myślę też, że nie uświadamia sobie pan nawet teraz ważności tamtej sprawy. Naturalnie, odczuwa pan dumę z wykonanego zadania i chciałby pan rozgłaszać o swej odwadze na całym świecie. Na pańskim miejscu miałbym takie same pragnienia.

Zerknąłem na młodego kelnera nalewającego kawę do naszych filiżanek i zorientowałem się, podobnie jak Smilesburger, że to Hindus albo Pakistańczyk.

Po chwili odszedł, przedtem wręczając nam jeszcze menu. Smilesburger spytał:

– Kto zdominuje kogo w tym mieście? Hindusi Żydów, Żydzi Hindusów czy może na wierzch wypłyną Latynosi? Wczoraj przechadzałem się ulicami Broadwayu. Wszędzie Murzyni zajadali precle wypiekane przez Portorykańczyków, a sprzedawane przez Koreańczyków… Zna pan pewnie ten stary dowcip o żydowskiej knajpie, takiej jak ta?

– Może i znam…

– O kelnerze Chińczyku w żydowskiej restauracji… który świetnie wysławiał się w jidysz.

– Już mnie pan wystarczająco rozbawił opowieściami o Chaimie Chofetzie wtedy w Jerozolimie…

Więc proszę nie opowiadać mi żydowskich dowcipów w Nowym Jorku. Porozmawiajmy o mojej książce. Wcześniej nie usłyszałem niczego, ani słowa, o tym, co wolno mi lub czego nie wolno dopisać później. Skupił się pan wówczas na technicznych szczegółach planowanej operacji. Pamiętam, jak mnie pan podpuszczał: „Z tego może powstać wspaniała książka”. No tak, pod tym względem wizyta w Atenach była bardzo owocna. Poza tym, wtedy nie wiedziałem jeszcze, czy zdecyduję się na napisanie książki…

– Trudno mi w to uwierzyć – rzekł cicho. – Ale skoro pan tak twierdzi…

– To właśnie pańskie słowa mnie zainspirowały. A teraz, gdy książka jest już ukończona, zmienił pan nagle zdanie i rości sobie prawo do decydowania, czy usunięcie rozdziału o Atenach będzie korzystniejsze dla kogoś tam…

– Nie powiedziałem niczego podobnego.

– Panie Smilesburger, niech pan tu nie zgrywa przede mną sklerotycznego dziadka.

– Cóż – wzruszył ramionami i uśmiechnął się, kwitując w ten sposób uwagę o sklerotycznym dziadku – myślę, że jeśli pomiesza pan trochę fakty z fikcją, to raczej nie zaszkodzi to powieści.

– Ależ to nie jest fikcyjne dzieło. I nie chodzi panu wcale o „trochę” fikcji. Chce pan, żebym wymyślił od nowa całą operację.

– Tak? – zapytał. – Chcę jedynie pańskiego dobra. Hinduski kelner wrócił do naszego stolika i czekał na zamówienie.

– Co pan tu zwykle jada? – spytał mnie Smilesburger. – Co pan lubi? Znowu zgrywał bezradnego emeryta, który boi się zamówić coś bez mojej porady.

– Sałatkę śledziową w polewie z zasmażanej cebuli – powiedziałem do kelnera. – Do tego pomidory. I proszę o szklankę soku pomarańczowego.

– Dla mnie to samo – stwierdził Smilesburger. – Dokładnie to samo.

– Jest pan tutaj – odezwałem się do Smilesburgera – żeby podsunąć mi tysiąc innych pomysłów, atrakcyjnych i życiowych. Może pan wyszukać dla mnie historię lepszą niż ta, w której brałem udział.

Wspólnie jesteśmy w mocy wymyślić dla moich czytelników coś bardziej ekscytującego i interesującego od rzeczy, jakie zdarzyły się podczas tamtego weekendu w Atenach. Tylko że ja nie chcę niczego wymyślać. Czy to jasne?