Выбрать главу

Poprawiłem się w fotelu, zlustrowałem czujniki, sprawdziłem synchronizację taśmy i utkwiłem wzrok w ekranach.

Zbudziłem się po czterech godzinach snu z uczuciem, że coś się stało. Pośpiesznie przebiegłem wzrokiem pastelowe okienka czujników. Nic. Dane przekazywane na ekran ułożyły się w idealnie proste, równoległe nitki. Przebiegł mnie dreszcz. Po karku spływała zimna strużka. Poczułem ucisk na górnej wardze, ale potrzebowałem dobrej chwili, żeby otworzyć usta i przełknąć to coś, czym usiłowała mnie ratować aparatura diagnostyczna.

Powoli wypełniał mnie spokój. Przyjrzałem się blokadzie automatycznego pilota. W porządku. Oczywiście. Nie mogło być inaczej. Szedłem wytyczonym korytarzem jak po sznurku. Pozostanę na nim, tysiące kilometrów za płaszczyzną ekliptyki, przez pełne dwa tygodnie. Jeżeli coś mi tu zagrozi i tak nic nie poradzę. Martwić będę się potem.

Położyłem głowę na oparciu. Chwilę patrzyłem prosto w górę, jakby mrok, w którym ginęły węzły przewodów, był już mrokiem próżni. Następnie zamknąłem oczy. Ale odechciało mi się spać.

Dwunastego dnia lotu w głosie „żywego” nastąpiła zmiana. Jakby prócz niego mówił ktoś jeszcze, spóźniając się o ułamki sekund. Sprzężenie z komputerem biegło po prostych torach i nie mogło ulec zniekształceniu. Czyli defekt synchronizacji. Trudno to nawet nazwać defektem. Chodziło po prostu o ingerencję czynnika czasu. Mogłem skorygować błąd w kilka minut. I zrobiłem to. Ale pomyślałem o Ziemi. O ludziach, którzy zaprogramowali się na całą wieczność. Oczywiście nie zatrzymają się w rozwoju. Będzie on przebiegał wolniej, może inaczej, niemniej w procesie ciągłym. Tylko czy ludziom starczy siły, żeby korygować na sobie błędy wynikające z ingerencji czynnika czasu? Tego czasu, który pozornie usunęli ze swoich spraw?

Przywołałem się do porządku. Jedno, co dobre w całej mej „delikatnej misji” to to, że nie muszę myśleć. Mam patrzeć w ekrany i starać się dotrzeć do celu. A potem działać. Myśleć tylko, co zrobię. Robić tylko, co przemyślałem. Bez spekulacji na temat, co będzie, kiedy skończę. Bo mogłoby się zdarzyć, że skończę zbyt wcześnie. I nie zostawię nikogo, kto byłby mi zdolny to wypomnieć.

Dwa tygodnie później silniki przyśpieszyły. Za orbitą Urana miałem ponownie przeciąć płaszczyznę ekliptyki. A także wytyczone na stałe tory, którymi od lat sunęły w równych odstępach czasu ciężkie, bezzałogowe quasarowce, statki zaopatrzenia, noszące taką nazwę na pamiątkę pierwszego odkrytego przez ludzi ciała, poruszającego się z szybkością większą od światła. Prawdopodobieństwo zderzenia w próżni, nawet w rejonach największego ruchu, jest niewyobrażalnie małe. Niemniej istnieje. I nie można go uniknąć. Co najwyżej zachować szczególną ostrożność. A w próżni, inaczej niż na Ziemi, lecieć ostrożnie, znaczy lecieć szybko. Także sprawa czynnika czasu. Należało skrócić do maksimum okres przebywania w zagrożonym rejonie.

Silniki osiągały pełną moc, możliwą do uzyskania w obszarze układu słonecznego. Przeskoczyłem,na drugą stronę” — posługując się językiem pilotów — niemal nie wiedząc kiedy. Wydało mi się, że w głosie „żywego” zadźwięczała nutka ulgi. Za wcześnie — pomyślałem niedorzecznie. Jakbym odkrył tę ulgę w samym sobie, nie w martwej aparaturze.

Mijał miesiąc trwania przed ekranami. Łatwo to powiedzieć. W istocie aparatura diagnostyczna pracowała bez chwili przerwy. Jeśli budziłem się w miarę wypoczęty, jeśli moje serce i mózg zachowały normalną sprawność, zawdzięczam to wyłącznie niekończącym się zabiegom informatycznego medyka, zastępującym ruch, regulującym przemianę, krążenie, korygującym reakcje na bodźce. Jeżeli w ogóle było na co reagować. Oświetlenie tablic zmieniało się w miarę obojętnienia wzroku na pewne kolory. Budziłem się, patrzyłem prosto przed siebie, odczytywałem dane, zasypiałem.

Wreszcie na wysokości Plutona nadszedł moment, który wydawał mi się tak upragniony, że nie śmiałem o nim myśleć. Drobniutki szmer dobiegający z dołu statku, niesłyszalny już po tylu dniach, ucichł. Nastała zupełna cisza. Stało się to tak nagle, że w pierwszej chwili pochwyciłem tylko jakąś nieuchwytną zmianę. „Żywy”, którego synchronizację musiałem teraz korygować co kilka dni, wyjaśnił, że komputer wyłączył silniki. Szczelnie ekranizowany statek, odcięty od wszystkich możliwych nośników informacji, szedł martwym biegiem jak najstarszy strzęp skalny w asteroidach. Kończyło się oczekiwanie.

Z orbity Transplutona schodziłem po spirali obliczonej do ułamków milimetrów. Już nie byłem sam. W zasięgu wyzwalaczy mojej łupinki znalazła się najdoskonalsza z konstrukcji, jakie kiedykolwiek stworzył człowiek, więcej, duch mojej rasy, upostaciowiony w doświadczeniach, walce i woli milionów pokoleń. Twór tak doskonały, że kiedy jego zamysły rozbiegły się z intencjami człowieka, ten nie mógł zrobić nic, jak tylko wysłać najmniejszy ze swych stateczków, upodabniając go do okrucha starego, wypalonego globu. Przy czym nie liczono za bardzo, że ten kamuflaż osłoni pilota. Cóż zresztą znaczył pilot wobec perspektywy, o której woleli nie myśleć nawet tacy ludzie, jak Grenian.

Jedyne, co mi pozostało, to czujniki ferroindukcyjne. Aby trafić. Ci w bazie zachowywali się tak, jakby to załatwiało sprawę. System treningu, wyposażenie, dobór kodów sygnalizacyjnych, wszystko to miało na celu jedno: trafić. Dalej to już nie ich zmartwienie. I trudno się dziwić. Nie wiedzieli nic. Nie mogli mi udzielić żadnej rady, która nie sprowadzałaby się do matczynego: uważaj na siebie. Ale nie zdobył się na nią nawet Mitti.

Skupiłem całą uwagę na przyrządach. Spałem po trzy godziny na dobę. Posuwałem się w tempie, które mogło wpędzić w melancholię stojącego nad grobem żółwia. Moment, kiedy strzałki czujników ferroindukcyjnych drgnęły i z pewnym wahaniem stanęły na pozycjach roboczych, przyjąłem jako coś, co musiało nastąpić właśnie tutaj i dokładnie o tej porze. Mruknąłem „tak jest…” czy coś w tym rodzaju. Uruchomiłem przetwornice i sprawdziłem, czy pali się kontrolka magnesów. Następnie leniwym ruchem odblokowałem automaty celownicze. Tak jakby miało jakiekolwiek znaczenie, czy w razie czego poślę wiązkę metr bardziej na lewo.

Nie mogłem hamować. Płynąłem z szybkością kwiatu dmuchawca unoszonego nad lekko nagrzaną kałużą, ale nie byłem kwiatem dmuchawca, miałem te sześć tysięcy ton masy spoczynkowej. Wyrżnąłem w brzuchaty pancerz pantomatu z dyskrecją, której nie powstydziłby się stalowy słoń, wpuszczony do fabryki kapiszonów. Cała misterna maskarada, cisza radiowa, rezygnacja z sygnałów namiarowych, wszystko to okazało się naraz żałosną groteską. Oczywiście po uderzeniu poleciałem z powrotem w przestrzeń jak wypchany worek, odbity od sufitu. Cios nadał mi przyśpieszenie, któremu mogłem przeciwstawić jedno: silniki. Uderzyłem raz, z głównej dyszy. Rakieta zadrżała lekko i zastopowała. Przysiągłbym, że ułamek sekundy trwała nieruchomo, zanim nieskończenie powolnym ruchem ruszyła przed siebie. A raczej do góry, ponieważ korpus pantomatu, przy którym mój pocisk wyglądał jak statek lądujący na dużym satelicie orbitalnym, wisiał wprost nade mną. Tym razem uderzenie było już słabsze. Magnesy zaskoczyły od razu. Nastąpił bezruch. Tępo ścięty dziób rakiety przywarł do pancerza pantomatu jak klucz wpasowany w zamek.

Odczekałem kilkanaście sekund. Cisza. Przede mną rozpostarte metalowe niebo, lekko wypukła tarcza o rozmiarach ziemskiego lotniska. To wszystko poza zasięgiem wzroku. Naprawdę nadal widziałem tylko światełka czujników, bladawą jasność ekranu i głęboką czerń za iluminatorami.