Przyjemnie było klęczeć i zwalniać jeden po drugim plamentowe zatrzaski, wolne od tego idiotycznego kopciu czy aksamitu, jaki zdobił pancerz. Ta czynność oznaczała powrót. Wewnątrz czeka oświetlona kabina, lekki, treningowy kombinezon, kąpiel, posłuszna na każde skinienie aparatura. To było coś swojskiego, te srebrne krążki, uciekające spod palców pod najlżejszym muśnięciem. Magnesy rozwierały się bezszelestnie. Kto powiedział, że mury dają schronienie przed dźwiękami? Naprawdę dyskretna jest tylko próżnia.
Klapa drgnęła. Jej krawędź uniosła się kilka centymetrów, tworząc szczelinę niedostępną dla światła reflektora, jakby wewnątrz panował mrok nierównie gęstszy od czerni kosmosu. Moja dłoń, zaciśnięta na uchwycie, zatrzymała się w pół drogi. Zamarłem w oczekiwaniu na coś, co miało wypełznąć spod ledwie uniesionej pokrywy i skorzystać z pierwszej od narodzin czasu szansy zatracenia się w przestrzeni. Odruchowo wyłączyłem reflektor. Mój wzrok biegł po nie istniejących konturach jakiejś postaci, zaczai odgadywać jej kształt, w otaczającym mnie ogromie budować jego żywy symbol.
Przeniknął mnie dreszcz. To nie był już strach, tylko obrzydzenie, fizyczny wstręt, jaki budzą w człowieku formy życia tak różne od wszystkiego, do czego przywykł mieszkaniec Ziemi jak wschód słońca i błysk anihilacji. Nie widziałem już nic, nie domyślałem się żadnych postaci, tkwiłem w miejscu, nie śmiejąc wykonać najmniejszego ruchu. Gdyby z tego na pół otwartego włazu naprawdę wypełzła teraz jakaś istota, przez myśl by jej nie przeszło, że ma przed sobą przedstawiciela słonecznej cywilizacji. Stanowiłem zaledwie element konstrukcyjny. Niewiadomego przeznaczenia i zapewne niezbyt udany.
Trzymało mnie tak dobrych kilka minut. Wreszcie odtajałem. Wziąłem się w garść. Jednym szarpnięciem odrzuciłem klapę. Drżenie kolan ustąpiło.
Pochyliłem się i skierowałem światło reflektora pionowo w dół. Kilkanaście metrów poniżej rozbłysło, jakbym trafił na lustro wody. Ale to nie była studnia. Jej ściany nie istniały. Światło biegło swobodnie we wszystkich kierunkach, wyłuskując zespoły przekaźników, pęki przewodów, potężne wiązania kriogenicznych kabli. System torów informacyjnych mózgu działał na zasadzie nadprzewodnictwa. Tutaj jednak, pośrodku czerni kosmosu, myśl o panujących wewnątrz tych kabli temperaturach nie przyprawiała o dreszcze.
W głąb wiodła stalowa drabinka o stopniach powleczonych szorstkim tworzywem, przypominającym gumę. Umocowałem zacisk reflektora, odwróciłem się i bacząc, by nie zawadzić butlami o krawędź włazu, zacząłem schodzić. Po dwóch pierwszych krokach dobiegło mnie metaliczne echo, jakby ktoś w bardzo odległym pomieszczeniu stroił skrzypce. Podciągnąłem pas stelaża i przyśpieszyłem. Całą uwagę skoncentrowałem na płynności ruchów.
Drabinka prowadziła na wąską galeryjkę zabezpieczoną niskimi poręczami. Był to rodzaj półki zawieszonej w próżni. Snop światła padający z reflektora nie docierał do kresu jej perspektywy. Sama galeryjka, wyłożona grubą warstwą elastycznego tworzywa, przypominała pomosty biegnące wzdłuż staroświeckich silników okrętowych. Tylko tam, gdzie powinien być silnik, tu nie było nic.
Dopiero kiedy oderwałem się od drabinki i przechyliłem nad balustradą, ujrzałem, że całą otaczającą mnie przestrzeń zapełniają niekończące się, wielopoziomowe konstrukcje. Takie wrażenie mógłby odnieść pomniejszony cudownym sposobem bohater bajki, przeniesiony do wnętrza turbogeneratora. Byłaby to ponura, mroczna bajka, z tych, których nie opowiada się dzieciom przed spaniem.
Biały krąg światła ślizgał się po kilkumetrowej grubości przewodach, po lejkowatych soplach wpadających wiele pięter niżej w półkuliste sklepienia sekcji roboczych, wyłuskiwał kolejne węzły zbiorcze, podobne do gigantycznych, zawieszonych w powietrzu motków wełny. Pomiędzy nimi biegły, jak gdyby powielane w nieskończoność, miniaturowe modele układów gwiezdnych. Ożywały na mgnienie, trafione smugą światła, przybliżały się, powiększały. Ich pozorny ruch trwał tak długo, aż wzrok ogarniał całość kolejnego obrazu. Odnosiłem wrażenie, że uderzone światłem wszystkie te pajęcze konstrukcje, spirale i zwoje przerywały raptem swoje normalne czynności, by wrócić do nich wraz z ciemnością. Że nieruchomiały jak niektóre owady pod wzrokiem człowieka. Mogłem to przyjąć jako ostrzeżenie. Naprawdę mój spokój okazywał się pozorny.
Skierowałem reflektor w perspektywę galeryjki i utkwiwszy wzrok w cofającym się punkcie, gdzie światło grzęzło w mroku, zacząłem iść. Stopy odskakiwały mi od wykładziny, jakbym szedł po sprężynach. Zachwiałem się raz i drugi. Podciągnąłem pasy stelaża i wydłużyłem krok. Jeszcze kilka sekund i mrok przede mną pojaśniał. Nie zatrzymałem się. Podszedłem tak blisko stalowej płyty drzwi, że jeszcze krok, a natarłbym na nią całym ciężarem ciała. Trąciłem palcami zamek i niespodziewanie naprawdę uderzyłem w drzwi, przywierając do nich z rozpędu kaskiem, piersią i kolanami. Trwałem tak chwilę bez ruchu, zanim dotarło do mojej świadomości, że zamek nie puścił.
Bardzo powoli wyprostowałem się i ostrożnie, z namysłem, sięgnąłem do uchwytu. Tym razem obmacałem go uważnie, zanim zacisnąłem na nim palce. Zwykły, magnetyczny zamek, jakie spotyka się we wszystkich obiektach pozaziemskich. Powinien puścić w ułamku sekundy, pod wpływem ciepła promieniującego przez rękawice.
Nacisnąłem ponownie. Starannie, jakbym pokazywał komuś przybyłemu z drugiego końca galaktyki, jak to się powinno robić. Nic. Uchwyt gładko przesunął się do najniższego położenia, ale drzwi ani drgnęły. Ponownie poczułem na skroniach i karku ciepłą wilgoć. Spróbowałem raz jeszcze. Nie cofając dłoni pchnąłem drzwi. Mocniej. Nacierałem już na nie z całą siłą, na jaką stać człowieka w bezgrawitacyjnej przestrzeni. A należałem do tych, których stać pod tym względem na niejedno. W pewnym momencie krzyknąłem. To przywołało mnie do porządku.
— Histeria — warknąłem. Zaschło mi w gardle. Przełknąłem i odwróciłem się raptownie. Odniosłem wrażenie, że ktoś stojący tuż za mną próbuje naśladować mój głos. Światło reflektora zatańczyło na galeryjce, pobiegło w nieodgadnioną głębię, ślizgając się po drodze na gładkich, jakby białych powłokach kabli. Nic.
Wróciłem do drzwi. Przejechałem rękawicą wzdłuż płaskiej listwy stanowiącej ich framugę. Była równa jak szkło, nie odstawała na ułamki milimetra. Solidna robota. W przypływie nagłej wściekłości szarpnąłem uchwyt i z rozpędu uderzyłem w płytę barkiem. Poprawiłem kolanem. Drzwi ani drgnęły.
Uspokoiłem się. Mogę tak jeszcze godzinę i nie osiągnę nic poza sińcami. Nie raz i nie dwa miałem możność przekonać się, że takie zamki wytrzymują uderzenie średniej wielkości meteorytów. Kilku ludzi z Zespołu tej właśnie okoliczności zawdzięcza życie.
Zamek jest w porządku. Drzwi także. Po prostu nie jestem gościem, jakiego chciałoby się tu widzieć.
Cofnąłem się dwa kroki i odruchowo namacałem uchwyt pistoletu. Za tymi drzwiami, w niewielkim kolistym pomieszczeniu, którego zabudową przestudiowałem wielokrotnie, milimetr po milimetrze na specjalnie w tym celu zrobionej makiecie, urzęduje „szef”, jak mówiono na Bruno. Centralny ośrodek sterujący mózgu. Tam skupiają się wszystkie przybywające z zewnątrz impulsy i tam wracają po wstępnej selekcji. Wtedy „szef” przydziela zadania poszczególnym sekcjom, uruchamiając ilość zespołów niezbędną dla wykonania zadanego problemu. Tam programowana jest pojemnościowa rozbudowa pantomatu, tam uaktualnia się pomiary łączności, stamtąd płyną polecenia dla sekcji konserwujących, transportowych, energetycznych. Ten błyskający tysiącami światełek prostokąt pośrodku salki dysponuje wiedzą, jaka nigdy po kres naszego układu, nie stanie się udziałem żadnego z ludzi. Jedyne miejsce w ogromie pełnym najczystszej zgęszczonej czerni, gdzie blask czujników i ekranów mógł przywrócić człowiekowi poczucie, że ten zawieszony w przestrzeni kolos powstał przez niego i dla niego. Pod warunkiem, że człowieka tam wpuszczą.