Выбрать главу

Są razem. Poczułem lekkie ukłucie w sercu. Fina? Wzruszyłem ramionami. Poświęciłem zbyt wiele, żeby zapomnieć, aby teraz wracać chociażby przelotnym, nieuświadomionym do końca wspomnieniem. Od początku sprawa była przesądzona, nawet przed obejrzeniem przygód tego fircyka z reklamówki. Nonsens.

Nonsens, tak. Ale nie dla tego, którego kroki słyszę teraz za sobą, a który myślał nie podobnie jak ja, ale tak samo. Zabawne. Minął niecały rok, a już nie rozumiem siebie samego, który opuścił część własnej świadomości. Nie własnej. Mojej. O to chodzi. Zajął się czym innym. Nie był osławionym bohaterem, „pilotem wszechczasów”, ale wziął sobie ożywioną czy raczej wyhodowaną powtórnie dziewczynę, którą kochaliśmy kiedyś. To znaczy kochał. Do licha z tymi liczbami, mnogą i pojedynczą.

— Zrobili ci nowy zapis? — rzuciłem, nie oglądając się. — Jak to się nazywa? Aktualizacja, prawda?

Usłyszałem jego oddech. Zbliżył się. Szedłem coraz wolniej.

— Nie — mruknął. — Nie dzieje się tu nic, co koniecznie musiałbym zapamiętać. Bez czego przestałbym być sobą. Nie to co ty — w jego głosie zabrzmiała kpina.

— To dobrze — powiedziałem.

Przemilczał to. Nie mruknął nawet. A przecież miał prawo pomyśleć. Nawet powinien.

Ostatnie metry przylepionej do hali galeryjki. Jeszcze kilka kroków i stanąłem na zalanej słońcem płycie lotniska. Jak okiem sięgnąć bezchmurne niebo, zmatowiałe i zrudziałe. Platforma wyspy, a także czekająca kilkadziesiąt metrów dalej moja maszyna wyglądają jak pociągnięte białą, fosforyzującą farbą. Upał jakby zelżał. A może przyzwyczajałem się po prostu.

Ten skurcz w okolicy serca, kiedy powiedział, że są razem. Coś, czego dotychczas nie zaznałem. Jakby przypływ irracjonalnego żalu. Takiego bez oglądania się za siebie.

Dziecinada. Jak przez mgłę przypomniałem sobie, o czym myślałem zamknięty w gigantycznym kokonie pantomatu. Kiedy stałem przed drzwiami ośrodka dyspozycyjnego, słysząc niemal wokół siebie bieg przetwarzanych, gromadzonych i ekspediowanych w kosmos informacji. Uderzyło mnie wówczas, że argumenty, których użyłem w dialogu z Grenianem, tkwią w określonym klimacie i że to jest ten sam klimat, jaki odnalazłem tam, wewnątrz. Mogło to dowodzić ich racji. Musiało tak być, biorąc na zdrowy rozum. A jednak temu właśnie przede wszystkim, jeśli nie jedynie temu, przeczyło to bezsensowne ukłucie w sercu, które przed chwilą na moment wytrąciło mnie z równowagi. Żaden człowiek nie wchodził w grę. Tego byłem pewny. Nawet ten, którego oddech czułem już niemal na karku.

Wydłużyłem krok. Jeszcze kilkanaście metrów i znalazłem się w cieniu padającym od maszyny.

Stanąłem i odwróciłem się. Poczekałem, aż podejdzie, po czym uśmiechnąłem się.

— Pokażesz mi wyspę? — zaproponowałem, wskazując głową kabinę.

Pomyślał chwilę. Niezbyt długo. W końcu odpowiedział uśmiechem. Jego twarz stała się przy tym niemal obca. Nie znałem jej takiej. Powinienem to robić możliwie rzadko. A najlepiej wcale.

Minął mnie bez słowa, po czym opierając prawą rękę na progu, jednym wyrzutem ciała znalazł się w kabinie. Stałem bez ruchu patrząc, jak lokuje się w tylnym fotelu. Szło więcej niż gładko. Robił, co chciałem, jak dobrze wychowany uczeń. Mniejsza, czy wiedział, czy nie. Teraz to już naprawdę bez znaczenia. Skoro mam go tutaj, w kabinie, zaraz za fotelem pilota.

Zająłem swoje miejsce i zapuściłem silnik. Zaskoczył od razu. Powierzchnią płyty niosło się delikatne granie. Zwiększyłem obroty i pchnąłem stery. Maszyną targnęło raz i drugi-

— Uważaj — burknął. — To nie rakieta. Zapomniałeś już, jak latają zwykli — zawahał się — ludzie…

— Chciałeś powiedzieć „śmiertelnicy”? — uśmiechnąłem się.

Byliśmy już na wysokości trzydziestu metrów. Przełożyłem stery i wziąłem kurs na wyspę. Pod nami rozścielało się morze przykryte rudawą roślinnością. Wyspa rosła w oczach.

— Co do tego, czy to było świństwo — powiedziałem starannie akcentując słowa — pozwolę sobie zauważyć, że wtedy nie było nas jeszcze dwóch. Sam wszystko zaplanowałeś. Dziwne, że muszę o tym mówić. A może tak daleko odszedłeś od tamtych czasów, że wydaje ci się to niemożliwe?

— Mniejsza z tym — burknął, odczekawszy kilka sekund. — Świństwo pozostaje świństwem. A czy odszedłem i jak daleko, możesz się kiedyś przekonać…

W jego głosie zabrzmiała nutka groźby. Chociaż nie. Raczej ostrzeżenia.

— Ostatnio ciągle spotykają mnie niespodzianki — powiedziałem lekkim tonem. — A co jedna, to zabawniejsza. Ty też masz coś dla mnie?

Zaśmiał się. Nie był to wesoły śmiech. Ani miły. Odniosłem nagle wrażenie, że ja zaśmiałbym się inaczej. Idiotyczne.

— Poczekaj cierpliwie — mruknął. — Coś chyba wymyślimy… — zaakcentował to ostatnie słowo. Jakby chciał podkreślić, że w pojedynkę nie wskóramy niczego. Przynajmniej niczego, co zasługiwało na wzmiankę.

Wyspa pociemniała. Jej wzgórza stały się zielone, widać już było korony luźno stojących drzew. W jednej z dolin zamajaczyły mi przez chwilę kolorowe dachy.

— A propos niespodzianek, rzuciłem, zwiększając obroty silnika — zrobiłem im kawał. Norinowi, Cullenowi, wszystkim. Wykradłem z magazynu na Bruno mój genofor i zapis osobowości. Jeśli się nie mylę, powinny teraz wchodzić na orbitę Neptuna. Dałem im dobre przyśpieszenie, wyrzucając z rakiety. Przyszło mi na myśl, że moglibyśmy pociągnąć rzecz dalej. Ty jesteś z pierwszego zapisu, zdjętego po powrocie z Europy. Oczywiście u nas w domu jest jego powtórka, wykonana… no, po tym pożegnaniu na starym lotnisku. I nie ma w tej chwili innego słoiczka, z którego moglibyśmy się odrodzić, ty czy ja. Rozumiesz? Pomyśl chwilę. Hodowca koncentratorów i pilot wszechczasów wracają nagle do jednej postaci, sprzed roku. Stają się na powrót facetem z Zespołu, którego ściągnięto na Ziemię, żeby go poddać „operacji wieczność”. Nie sądzisz, że tego nie da się już schować pod pierzynę? Że za dużo ludzi wie o tej całej hecy z pantomatem? Co ty na to?

— Nie — rzucił twardo. — Kawał nie byłby nawet głupi. Po prostu żaden. Poza tym — dodał — znowu myślisz o sobie. Tylko o sobie…

— Mylisz się — powiedziałem spokojnie. — Nie tylko. Myślę także o tobie. Jakim byłeś.

— Już nie jestem tym, o którym możesz wiedzieć wszystko — parsknął. — Jeśli wiedziałeś kiedykolwiek. Co do mnie, mam na ten temat wyrobione zdanie…

— Zmieniłeś się — ogarnęła mnie nagle zimna wściekłość. — Stałeś się lepszy — warknąłem. — Zapominasz, że istniejesz tylko dlatego, bo chciałem, żebyś istniał. Dla kawału, rozumiesz? Jesteś dowcipem. Żarcikiem. Możesz sobie mówić, że głupim. Jeśli ma ci to w czymś pomóc. Ale niczego nie zmienisz.

— Nie ty — wycedził — nie ty, braciszku… — jego krtań była zaciśnięta, z trudem zmuszał ją do wydawania głosu. — To byliśmy my — rzucił twardo. — I nie mylisz się, że zmądrzeliśmy od tego czasu. Ale tylko w połowie…