– To książę! – syknął. – Muszę iść. Poczekaj!
Wyszedł spiesznie. Maja została sama. Usiadła i jakiś czas wpatrywała się w dogasający ogień na kominku, którego blaski różowiły jej twarz.
Dopiero gdy odszedł zrozumiała, iż rzeczywiście dłuższy pobyt tutaj musiał wyczerpać najsilniejsze nerwy. Ani las w nocy, ani podziemny korytarz nie wywołały w niej takiego niepokoju -jak to olbrzymie nagromadzenie nie zamieszkanych komnat.
Zmysły jej podniecone do ostateczności łowiły każdy szelest, powstający w najdalszych zakamarkach gmachu, żyjącego osobnym życiem…Coś tam się kruszyło… coś skrzypiało niekiedy… a wielki szczur ukazał się w półotwartych drzwiach i znikł natychmiast.
Ach! – pomyślała. – Po co ja tu jestem?!
Zaczynała bać się nie tylko zamku, lecz i narzeczonego. Dotychczas nie zastanawiała się specjalnie nad jego pobytem tutaj. Wiedziała, że był sekretarzem księcia i jedynym człowiekiem, którego znosił stary dziwak, oprócz kamerdynera Grzegorza. Wiedziała, iż Cholawicki ma nadzieje na uzyskanie w spadku po nim kilkunastu folwarków, stanowiących resztę dóbr mysłockich, które to dobra były mniej zrujnowane, niż na ogół sądzono. To wszystko można było wytrzymać. Narzeczonego miała za człowieka twardego i bezwzględnego, ale – w zasadzie przyzwoitego.
Mógł udawać przywiązanie do księcia w celu owładnięcia jego majątkiem, ale nie był chyba zdolny do niczego… do żadnych takich czynów Jakie podsuwała ponura i demoniczna atmosfera zamku.
Rzeczywiście – jeżeli ktoś tu dłużej pobył, to same przez się musiały go nawiedzać myśli o zbrodniach i czynach złych, okrutnych i morderczych. I na to, żeby tu w ogóle wytrzymać, trzeba było niesłychanej odporności, a zarazem niesłychanej namiętności.
Maja uprzytomniła sobie, że dotąd nie doceniała siły Cholawickiego.
Przebiegł ją lekki dreszczyk. Przez uchylone drzwi zajrzała do następnej komnaty – panowała w niej ciemność, tylko z okien szedł słaby odblask – w kątach szeleściły szczury i wiało pustką. Zasłuchała się w zamek, w rozległą gamę tajemnych szeptów i szelestów. Nietoperze krążyły za oknami.
– Te mury – pomyślała – muszą mieć z półtora metra grubości. Wtem z daleka błysnęło światło. Cofnęła się szybko.
To Cholawicki wracał od księcia i po chwili ukazał się z latarką w ręce.
– A co? – zapytała.
– Nic! On drzemie mniej więcej przez całą dobę. Co parę godzin się budzi, i wtedy woła mnie, żeby sprawdzić, czy go nie opuściłem.
– To musisz do niego chodzić i w nocy?
– A naturalnie! Ale już niedługo! – nalał sobie kieliszek. – Może ty chcesz1?
– Daj – powiedziała.
Wziął butelkę, ale znieruchomiał z kieliszkiem w dłoni. Zbladł.
– Co ci jest…
– Tsss… Ktoś jest w zamku.
– Gdzie?
– Cicho. Już ja mam ucho. Na pewno ktoś jest – obcy.
Ręka zaczęła mu drżeć, aż płyn wylewał się z kieliszka. Wytężyła słuch, ale nie zdołała rozróżnić nic szczególnego.
– Zdaje ci się – szepnęła, ale on spojrzał na nią nieprzytomnie. Na pewno… na pewno ktoś jest…
Wtem drgnęli oboje. W ciszy usłyszeli z szaloną wyrazistością krzyk księcia – pięć czy sześć wykrzykników nabrzmiałych szaleństwem, przeszywających, piskliwych.
– Franio! Franio! Franio! Franio! Franio!
– Co to?! – wykrzyknął Cholawicki. Porwał browning i latarkę.
Maja pobiegła za nim, nie zostałaby tutaj sama za nic! Przebiegli pędem przez puste sale. Dopadł pokoju księcia i zniknął za drzwiami.
Usłyszała jego uspokajający głos oraz przeciągły, rzężący, bezsilny płacz starzy który zaraz przeszedł w kaszel. Schroniła się we framugę okna, żeby nikt nie mógł zaskoczyć jej z tyłu. I znowu usłyszała jęk:
– Franio! Franio!
Cholawicki wrócił, ale dał jej tylko znak ręką, by zaczekała i pobiegł w głąb zamku. Dopiero po dłuższym czasie zjawił się z powrotem – twarz jego zdradzała poważne zaniepokojenie.
Ktoś tutaj był. On zobaczył kogoś! Dlatego krzyczał. Ten ktoś musiał wejść do sypialni, zbudził go, a kiedy staruszek zaczął krzyczeć, uciekł. To musiał być młody chłopiec. Książę ma taką manię – marzy mu się jakiś Franio! Nie znosi młodych chłopców, gdyż oni przypominają mu tego Frania. Zresztą tu jest dowód, że ktoś był. Patrz, znalazłem scyzoryk.
Położył na stole mały, składany scyzoryk z wieloma ostrzami.
Poznała go od razu. Tym samym scyzorykiem Leszczuk obierał wczoraj po obiedzie jabłko.
– Aha!
Momentalnie odwróciła wzrok i dopiero wtedy zdała sobie sprawę, że umyślnie to robi, aby nie powiedzieć Cholawickiemu, czyj to jest scyzoryk. Nie, tego już było za dużo!
– Ja wiem czyje to jest – powiedziała na przekór sobie samej, wściekła. – To scyzoryk Leszczuka.
Rzucił się.
– Co ty mówisz?! Na pewno to jego własność?
– Przynajmniej on ma identyczny.
– W takim razie, to jeszcze gorzej, niż myślałem.
Uśmiechnęła się:
– Czy nie przesadzasz? – zapytała drwiąco.
Była przygotowana na nową scenę zazdrości i nawet chciała ją sprowokować – ale Cholawicki ku jej wielkiemu zdziwieniu mruknął tylko:
– Nic nie rozumiesz. Chodź ze mną.
Powiódł ją przez te same sale, w których byli niedawno, ale nie dochodząc do pokoju księcia skręcił na prawo w boczną galerię. Była to galeria długa a przede wszystkim wysoka – dostrzegła na sklepieniu w wątłym świetle latarki ślady jakiejś spełzłej malatury. Potykając się o dziury w kamiennej podłodze, przeszli przez mały krużganek, a stamtąd skręcili na lewo i otworzył kluczem ciężkie dębowe drzwi.
Maję owionęła duszność, a Cholawicki nacisnął guzik latarki.
– Spójrz – rzekł.
Wielka sklepiona sala wsparta na jednej kolumnie pośrodku, robiła wrażenie Przepełnionej, do tego stopnia jej umeblowanie kontrastowało z opuszczeniem tego, co dotąd widziała. Wzdłuż sklepienia biegł szeroki fryz, miejscami zatarty, Przedstawiający sceny wojenne. Ściany pokryte były makatami, a dwa wielkie Perskie dywany, zszarzałe od kurzu zaścielały podłogę.
Pod ścianami stały ciężkie, renesansowe szafy i rzeźbione skrzynie, również pokryte kurzem, jak gdyby nie dotykane ręką ludzką od stu lat. Kilka niewielkich obrazów starej szkoły dopełniało całości, która zresztą nie wywierała wrażenia żadnego luksusu, raczej – przejmującej melancholii zbiorowiska rzeczy opuszczonych.
– Cóż z tego? – spytała, spoglądając na rzeźbione herby nad kominkiemj
– To z tego – odparł – że jeżeli morduję się tutaj już dwa lata, to tylko c tych przeklętych gratów! Nie mówiłem ci dotąd o tym, bo i po co. Dobra mysłockie rzeczywiście są zrujnowane. Sam diabeł z nich nic nie wydusi. Ale, albo się mylę grubo, albo w tych ruchomościach tkwią miliony – miliony, powiadam c,
– To miałoby być warte miliony? – wydęła wargi. – Czy aby na pewno?
– Otóż to, że nie jestem pewny! – wybuchnął. – Nic się na tym nie zna a trzeba być wytrawnym znawcą, ażeby ocenić choćby w przybliżeniu wartość takiego, na przykład, obrazka. To są na pewno autentyczne antyki, te meble stoją tg ze dwieście lat. Ale czy są warte kilkadziesiąt tysięcy, czy kilkanaście milionów, nie umiałbym powiedzieć.
– Kilkanaście milionów?!
– Tak! Przynajmniej tak można wnosić z pewnych poszlak. Taka legenda krąży po zamku. Kiedyś Grzegorz, ten kamerdyner, pamiętający jeszcze ojca dzisiejszego księcia, powiedział mi coś w tym rodzaju. Powiedział, że książę, zanim zwariował, chciał wywieźć za granicę kilka obrazów, aby oczyścić hipotekę z długowi Znalazłem też o tym wzmiankę w listach, pozostawionych przez księcia – wzmiankę dość mętną, ale zawsze wzmiankę… I wreszcie mój staruszek także odnosi się do tych sprzętów dziwnie – powiedziałbym, filuternie, jakby taił przede mną ich wartość. To jest taka złośliwość wariata. Mówię ci, że mam poważne podstawy do mniemania, że wszystkie folwarki mysłockie razem wzięte nie starczyłyby na kupno tej sali. A takich sal jest osiem.
– Dlaczego nie sprowadzisz jakiego znawcy? – spytała oszołomiona dziewczyna.
– Nie głupim! Sprowadzać handlarza po to, żeby wypaplał. Na drugi dzień cała prasa w Polsce głosiłaby, że na zamku mysłockim odkryto skarby. Rzuciliby się wierzyciele, dalsza rodzina, słowem wszyscy, którzy teraz dają mi spokój. Ba! Ja prowadzę za delikatną grę, aby sobie pozwolić na taką sensację. Nieraz już myślałem, żeby zawieźć jeden z tych obrazów do Warszawy i dać do oceny. Ale gdy bym przypadkiem trafił na obraz za dobry, na dzieło jakiego słynnego mistrza, znów byłaby sensacja i nie mógłbym być pewny niczyjej dyskrecji. A sam rozeznać się w tych obrazach zupełnie nie potrafię! Nie mogę zdawać się na łaskę i nie łaskę handlarzy i specjalistów, zbyt dobrze wiem, że oni nie liczą się z niczym Jeśli uda się im zwęszyć towar i to jaki towar! Wolę być ostrożny! Wolę zabrać się do oszacowania tych rzeczy dopiero, gdy będę ich panem i właścicielem!