– Pani to jest… – rzekł nie wiedząc dobrze, co chce wyrazić.
Mimo woli, śmiejąc się, przyglądali się sobie z ciekawością – czy naprawdę są tacy podobni? I to podobieństwo sprawiało obojgu wielką radość, zbliżało, łączyło, spoufalało.
– A skąd pan wiedział, że w szafie są pieniądze? – spytała panna Ochołowska, zupełnie jak gdyby nie była właścicielką szafy i pieniędzy, ale wspólniczką w kradzieży.
– Jak pani spała w wagonie, wyciągnąłem z palta list i przeczytałem.
– Ach, przeczytał pan list mojej matki. Racja, pisała o pieniądzach! A dlaczego pan wyciągnął list?
– Z ciekawości!
Znów się roześmieli. Tak świetnie się rozumieli. Lecz ona zapytała od niechcenia:
– A skąd panu przyszło do głowy, że w zamku jest coś do zabrania? Kto panu powiedział? Profesor Skoliński?
– Skąd pani wie?!
Zmrużyła oczy.
– Ja się interesuję tą sprawą. Przecież mój narzeczony mieszka na zamku i jest sekretarzem księcia. Ja jestem w tym za-in-te-re-so-wa-na. Ale… Czy pan chce pomówić ze mną zupełnie szczerze?
– Dobrze.
– Ręka?
– Ręka.
Podali sobie ręce.
To pana Skoliński wysłał do zamku?
– Właściwie tak. Po wiedział m i, że tam mogą być wielkie skarby, że on to wyczytał gdzieś, w jakichś starych papierach. Wysłał mnie, żebym zobaczył, czy naprawdę tam co jest. A ja myślę sobie – pójdę i zobaczę na wszelki wypadek. Ale obiecała pani nikomu nie mówić.
Opowiedział jej pokrótce swoją wyprawę.
– No i co?
– Ii… Widziałem tylko kilka pokoi, ale były puste. Gołe ściany. Może w innych co jest. A co, są skarby na zamku czy nie ma? – zapytał z ciekawością, ale nie odpowiedziała mu.
– Rozmawiał pan ze Skolińskim po powrocie?
– Jeszcze nie. Dopiero mam zamiar.
– Niech pan mu nic nie mówi… na razie – rzekła. Niech pan się wstrzyma do jutra. Jeszcze się zastanowię nad tym. Nie będzie pan mówił?
– Mogę nie mówić.
– No to chodźmy grać! Już sucho!
Pobiegła co sił w nogach. Ścigali się, ale niedaleko domu Maja zwolniła tempo. – Spokojnie – szepnęła. Zabrali rakiety i piłki.
Od razu pierwsze uderzenia przekonały ich, że tym razem gra będzie świetna! Oboje grali z największą rozkoszą, zapominając o całym świecie, z radością. Maję zdumiewało, że odbija jakimś cudem piłki, o których dotąd nawet marzyć nie mogła, on zaś za każdym uderzeniem odkrywał w sobie nowe światy. Nikt się nie przyglądał. A podobieństwo stylów gry, pokrewieństwo temperamentów sprawiało, iż jedno wydobywało z drugiego maksimum umiejętności, zręczności, wysiłku.
Maja przegrywała. Przegrywała coraz bardziej w miarę, jak on się ośmielał, rozwijał, rozbudzał swoje możliwości – ale broniła się ząb za ząb, nieustępliwie.
W pewnej chwili zapytał ją przekornie gdy zmieniali place:
– No co?!
Ona zaś odpowiedziała zdyszanym szeptem, ledwie dosłyszalnie:
– Świetnie.
Ale pod koniec seta nagle cisnęła rakietę i uciekła do domu. Pozostał na placu niezdolny zrozumieć, jak to się wszystko odbyło między nimi. Jak to się stało, że on jej wszystko od razu opowiedział. Że nagle zaczęli mówić z sobą, jakby się znali z dziesięć lat? Ze gra im tak wychodziła? I dlaczego uciekła, co ją znowu ugryzło? Nic nie wiedział. Był zupełnie głupi, a jednocześnie serce zalewała mu radość zmieszana z lękiem.
Kiedy profesor zaczepił go po obiedzie, zapytując o zamek, odpowiedział mu byle co, że owszem już wczoraj próbował znaleźć przejście, ale nie mógł dojść do zamku, bo wszędzie woda, albo błoto.
– Dziś na wieczór znowu spróbuję, ale do środka nie będę wchodził. Jeśli pan chce zwiedzać, to sam! Ja nie chcę się mieszać.
– No, no – rzekł profesor. – Obejdę się bez twojej pomocy.
Ale Leszczuk już myślał o czym innym! Próbował odnaleźć Maję, ale nie pokazywała się, a przy obiedzie ani razu nie spojrzała na niego.
Wieczorem wymknęła się do narzeczonego. W płaszczu, z rękami w kieszeniach, z głową pochyloną posuwała się szybko groblą między zarośniętymi, śpiącymi wodami. Księżyc wschodził.
– Henryk powinien być zadowolony – myślała idąc nerwowo śliską ścieżką. – Dowiedziałam się wszystkiego nawet prędzej i łatwiej, niż przypuszczałam. Zyskałam jego zaufanie i on teraz nic nie zrobi beze mnie! Tak, Henryk będzie zadowolony – powtarzała, a woda chlupotała jej pod stopami – będzie zadowolony!
Ona sama jednak nie była zadowolona. Daleka była od zadowolenia! Gdy przypomniała sobie tę ich rozmowę, swoje uśmiechy, łatwość z jaką od razu doszli do porozumienia i potem ten wyścig po rakiety, krew uderzyła jej na policzki, przyśpieszyła kroku jak ktoś, kto stara się uciec, zaciskała zęby i pięści jakby na wspomnienie bolesnej gaffy i daremnie wmawiała w siebie, że wszystko to było jedynie umyślną igraszką, zniżaniem się do poziomu chłopaka. Jakże wydała się sobie śmieszna! I podobna! Coraz podobniejsza!
Nie – to można zwariować!
Cholawicki czekał na nią w piwnicy i przeprowadził do swego pokoju. Opowiedziała mu pokrótce wszystko, co usłyszała od Leszczuka.
– Nie omyliłem się – szepnął przerażony. – A zatem profesor coś wie! Od początku podejrzewałem coś w tym rodzaju! Co robić?
– Jeżeli nie będę chciała, Leszczuk nie powie mu ani słowa o tym, że był tu taj. Obiecał mi!
– A to, widzę, porozumieliście się.
Odpowiedziała:
– Porozumieliśmy się.
– Nie, to głupstwo! – chodził po pokoju, zacierając ręce. – Kto mi zaręczy, że nie powie! A zresztą czy sądzisz, że ten wścibski esteta przestanie węszyć? Nie znasz ich! Trzeba go uspokoić raz na zawsze!
– Co chcesz zrobić? – spytała. Roześmiał się.
– Zamierzam po prostu wyperswadować mu, że nic tu nie ma do roboty, że skarbów żadnych nie ma i koniec. Przecież on nie ma absolutnej pewności! Aha! Już mam! Uważaj, jak zrobimy.
Napił się kieliszek wódki i chwilę posłuchał. Co pewien czas przestawał mówić, nasłuchując odgłosów zamku – czy książę się nie obudził – czy nie rozpoczął swojego spaceru po salach? Ale wszystko było w porządku.
– Trzeba będzie pochować wszystkie przedmioty, które można podejrzewać o większą wartość. Przede wszystkim obrazy i makaty. Ostatecznie szafa, czy inny mebel, może być lepsza lub gorsza, ale nie jest dziełem sztuki na wielką skalę.
– Na to on się nie złakomi. Gdy się przekona, że nie ma nic poza tym, da nam spokój. Trzeba postarać się, żeby tu przyszedł i zobaczył.
– Jak?
– To nie jest takie trudne. Tsss…
Ktoś chodził, słychać było człapanie pantofli, a po chwili rozległ się u końca amfilady sal suchy, starczy kaszel. Po czym Maja usłyszała półgłośne, bezsilne wołanie:
– Henryś, Henryś…
Cholawicki zaklął i poszedł.
Została sama. O, jak nie znosiła tych samotności na zamku – póki narzeczony był z nią i póki trwała rzeczowa rozmowa, można było jeszcze wytrzymać, wszystko wydawało się mniej więcej trzeźwe i normalne, choć ryzykowne. Maji nie przerażało konkretne ryzyko ani trudności do przezwyciężenia.
Ale kiedy zostawała sama, kiedy cisza, melancholia i opuszczenie zamku narastały ze wszystkich stron, napastowały ze wszystkich szczelin i otworów, wówczas cały ten splot zdarzeń, w który się dostała, wydawał się ohydny i złowrogi, grzeszny i straszny, a dziewczynę przenikało dojmujące przeczucie, iż stąpa po pochyłej drodze, która doprowadzi ją stopniowo i nieznacznie do rzeczy okropnych.
Bała się zamku – bała się narzeczonego – ale najbardziej bała się siebie samej, tych niebezpieczeństw, jakie czyhały na nią w głębi jej natury, zbyt śmiałej, zbyt niespokojnej i zanadto spragnionej szczęścia. Starożytne, ponure mury, zapamiętałe w przeszłości, zdawały się szeptać, iż biada temu, kto zbyt lekkomyślnie goni za efemerydą szczęścia.
A ona chciała być szczęśliwa! Musiała być szczęśliwa! Wszystko co robiła, robiła po to, aby być szczęśliwą i w pełni wyzyskać rozkosz swej urody i młodości.
– Jak mnie to wszystko wciąga! – pomyślała z przestrachem, stojąc na środku pokoju, nieruchoma.
Wolała się nie ruszać, zdawało jej się, że każdy ruch zostanie dostrzeżony i zapamiętany przez te milczące, widzące ściany. – Jak mnie to wciąga! Już jestem wspólniczką Henryka! A tamten – Leszczuk? Jak to się wszystko skończy? Może pomówić z mamą? – zaświtała jej myśl, ale odrzuciła ją natychmiast. Miałaby szukać pomocy u matki – nie, sama da sobie radę.