Czy to był człowiek? Profesor znowu uczuł obrzydzenie i zgrozę, sięgające mu do gardła, gdy naraz postać dopadła go i lepką, małą dłonią chwyciła za rękę.
A jednocześnie wstrząsnął nią atak starczego, suchego kaszlu.
Ten kaszel nie był obcy profesorowi. Słyszał go już w pociągu. Domyślił się, że to książę.
A tymczasem książę trzymając go kurczowo za rękę, usiłował gwałtownie stłumić kaszel i wtulał głowę w jego marynarkę. Na koniec odzyskał możność mówienia.
– Kto ty?! – dopytywał się natarczywie, trzymając profesora kurczowo. – Kto ty?!
Trząsł się. W słabej poświacie z okna widać było jego twarz i profesor spostrzegł, że ma przed sobą zupełnego szaleńca. Książę wpatrywał się w niego trwożnie, całą mocą i groźnie machał palcem przed jego nosem.
– Niech książę się nie lęka – rzekł łagodnie. – Proszę się uspokoić!
– Kto cię przysłał?
– Nikt mnie nie przysłał.
– Nie kłam. Przyznaj się, że jesteś przysłany… No, daj znak, daj znak! To on cię przysłał. Daj znak!
– Jaki znak?
– Zrobię wszystko! Wszystko wypełnię – szeptał żarliwie – tylko daj znak, żebym wiedział, że to od niego! Tyle lat czekałem!
– Ja nie znam żadnego znaku!
– Nieprawda! Poprzedniej nocy widziałem go. Ukazał mi się. Wiem, że już zlitował się nade mną. Daj znak i powiedz, że mi przebaczył, że już koniec, że zwalnia mnie, że nie będzie już męczył…
– Niech książę się uspokoi – rzekł profesor, usiłując mówić w sposób łagodny i przekonywający. – Trzeba się uspokoić. Jestem zupełnie zwykłym człowiekiem. Zaprosił mnie pan Cholawicki na wieczór. Zasiedziałem się, ale już wy chodzę. Zaraz wyjdę.
– Cholawicki cię zaprosił? Aha, sekretarz?! No, to godzisz na moje życie? Przyznaj się, godzisz na moje życie? Zależy ci na moim życiu, co? Aha, to sekretarz cię zaprosił i ty mówisz, że nie godzisz na moje życie?
Odpychał go kurczowo, albo przyciągał do siebie, zaciśniętymi palcami wpijając się w przeguby rąk.
– Ależ niech książę się uspokoi, nie znam prawie pana Cholawickiego.
– To skończony drań – rzekł nagle wariat zupełnie innym tonem i niespodziewanie przyciągnął do siebie profesora nieomal ojcowskim ruchem.
– Jeżeli go nie znasz, to uważaj!
– Cóż jemu może zależeć na śmierci księcia? – rzucił od niechcenia pyta nie profesor.
– Co?! A to dobre sobie! Prosta rzecz! Dlatego, że ja nie chcę umierać. Jemu się nudzi tutaj i śpieszy mu się… śpieszy mu się do… no, wszystko jedno – książę mrugnął filuternie – a ja nie mogę jakoś umrzeć! Rzeczy wiście, tu jest dość nudno, smutno, ponuro, ciemno, a nawet strasznie i nie można się dziwić, że człowiek młody, elegancki, przystojny, przyjemny… A ja nie mogę opuszczać zamku.
– Czemu?
– Nie mogę. Nie mogę przed czasem. Tu jest coś… Ja muszę być przy tym. Tu się odbywa pewna sprawa… pewna sprawa… tam, tam – wskazał w kierunku starej kuchni – i ja muszę być… aż do końca… aż do ostatniego tchu… póki nie zostanę zwolniony… Ale przyznaj się, że wiesz lepiej ode mnie. Czemu udajesz?! Przyznaj się, że on cię przysłał! Daj znak!
– Dlaczego mnie męczysz? – krzyknął z rozpaczą. – Czy on nie rozumie, że jeśli tu jeszcze każe mi czekać, Henryś zabije mnie, bo mu się nudzi?! Czyż on zupełnie nie ma litości nade mną? Powiedz mu to – powiedz mu to ode mnie!
Odepchnął go i z tym jękiem na ustach, zniknął w pomroce sal.
Blady świt wstawał i spędzał złoża ciemności, kryjące się jeszcze po kątach i wnękach. Profesor powrócił do starej kuchni, nie napotkawszy nigdzie Cholawickiego. Izba w świetle dziennym wyglądała przyjemnie i jasno. Nocne przeżycia wydały mu się nierealne. Zgasił lampę, ściągnął z łóżka materac, przeniósł go do jednej z dalej położonych komnat i w ubraniu, wyczerpany zupełnie, natychmiast prawie zasnął.
Był tak zmęczony, iż nie liczył się już z komplikacjami na wypadek, gdyby sekretarz odkrył jego przygodne legowisko. Na szczęście nie spał długo. Po paru godzinach zbudził się. Spojrzał na zegarek. Była ósma rano.
Pośpiesznie wrócił do starej kuchni, przezwyciężywszy wstręt, położył się na łóżku i czekał przybycia Cholawickiego. Chciał wpoić w sekretarza mniemanie, że wcale się stąd nie ruszał przez całą noc.
Rozdział VII
Cholawicki spędził noc na nieustannych spacerach pod drzwi starej kuchni i na wyczekiwaniu czegoś okropnego, co miało zdarzyć się za tymi drzwiami. Przerzucał się co chwila ze skrajnej niewiary w dziwaczną, nieuzasadnioną pewność, że jednak musi coś nastąpić.
Ale gdy przez pół nocy nic się nie zdarzyło w strasznej komnacie, zwątpił ostatecznie i wściekły, że dał się skusić podobnie dziecinnym pomysłom, rozebrał się i zasnął, wypiwszy przed tym parę kieliszków wódki.
Około dziewiątej zbudził go stary Grzegorz.
A co tam Grzegorzu? – zapytał sekretarz. – Pan profesor już wstał?
Jeszcze sobie śpi,., w starej kuchni. Kamerdyner spojrzał dziwnie na Cholawickiego.
– Głupstwo! Grzegorz wierzy w te bzdury?! Przeniosłem go na noc do tego pokoju, bo to jest izba dużo przyjemniejsza i – bez szczurów.
– No, ja się nie wtrącam.
Sekretarz ubrał się i poszedł do profesora. – Hm… co się tam stało? – mruknął stukając do drzwi z okropną ciekawością.
– Proszę – rozległ się głos profesora.
Profesor siedział na łóżku w zmiętym ubraniu z włosami rozrzuconymi, z twarzą zmęczoną do cna. Na widok Cholawickiego zamrugał i przesunął ręką po twarzy.
– Jak się spało? – zapytał konwencjonalnie sekretarz.
– Czy już rano?
– Jak to?! Przecież prawie wpół do dziesiątej.
– A, wpół do dziesiątej. A ja nie spałem. Wcale. Aha, to już rano.
– Czy pan niezdrów?
Cholawicki z zainteresowaniem przyglądał się zupełnie zmienionej twarzy Skolińskiego. Można by rzec, iż żywe, nieco jowialne oblicze starego znawcy zniknęło bez śladu, a zamiast niego pojawiła się znużona, apatyczna maska doszczętnie pozbawiona wyrazu.
– Zaraz panu podadzą śniadanie.
– A, śniadanie? Mogę nie jeść. Zresztą wszystko jedno. Wreszcie sekretarz nie wytrzymał.
– Czy panu się co… przytrafiło w nocy, profesorze? – zapytał. – Co panu jest?
– Nie… Nic mi się nie przytrafiło. To jest… Ale wszystko jedno.
– Cóż takiego?
– Nic – zbył go krótko.
– Czy pan będzie teraz oglądał obrazy?
– A, obrazy? Zapomniałem. Może i będę. Ale wszystko jedno… Może wieczorem.
To było zastanawiające. Profesor przestał interesować się obrazami. A zatem coś musiało się zdarzyć. Wprawdzie nie oszalał, ani nie umarł – ale robił wrażenie człowieka zrujnowanego, apatycznego, otępiałego jakimś okropnym przeżyciem.
Sekretarz spod oka spojrzał na ręcznik. Ruszał się nieznacznie, ale w ciągłym niepokoju. Podobny niepokój panował w duszy Cholawickiego.
– Musiał jednak coś zobaczyć – pomyślał.
Nie chciał go wypytywać zanadto. Co więcej, było jasne, że profesor – nie powie. Zachowa dla siebie tajemnicę.
Jeżeli profesorowi niedobrze się tutaj spało, to może damy panu inny po kój? – zapytał jeszcze aby go wybadać. Ale Skoliński odpowiedział apatycznie.
– Nie… Zostanę tutaj.
Cholawicki na próżno biedził się nad rozwiązaniem zagadki. Jeżeli profesora rzeczywiście przestraszyło coś w nocy, to przecież powinien był skwapliwie przyjąć propozycję zmiany pokoju. Ale może chciał przez ciekawość sprawdzić jeszcze swoje wrażenia. Przecież tamci także przez ciekawość nocowali tutaj. A może tak był już otumaniony i rozbity, iż rzeczywiście było mu wszystko jedno.
W każdym razie jego pomysł nie okazał się taki głupi. Kto wie, czy po paru nocach profesora nie spotka los tamtych – którzy oszaleli.
Wrócił do siebie niesłychanie poruszony. Nie miał już żadnych wątpliwości, że w starej kuchni „straszy”. Zaszedł do księcia, aby się przekonać, czy stary Holszański nie zauważył czego.
Zastał go w doskonałym humorze, pijącego poranną kawę.
– A, Henryś… Jak się Henryś miewa? Muszę przystąpić dzisiaj do porządków! Dziś albo nigdy trzeba zaatakować tę górę śmieci! Tylko – jak Henryś myśli, od czego zacząć?
W głosie jego było tyle filuterii, że Cholawicki znowu nie mógł się oprzeć podejrzeniu, iż książę tylko udaje wariata. Zamieniwszy z nim kilka słów odszedł przekonany, że jednak obecność profesora na zamku jak dotąd uszła uwagi księcia.