Ależ to olbrzymi gmach! – zawołał radca.
Ba! – odparł profesor. – Sto siedemdziesiąt zrujnowanych pokojów, sal, sieni i czego tylko pan chcesz! Ale dla historyka sztuki nie przedstawia to żadnego znaczenia. Brak stylu, uważasz pan! Ruina, zaniedbanie, ot, typowa pańska rezydencja w stanie zupełnego upadku. Polska, jak panu wiadomo – ciągnął dydaktycznie – nie obfituje w zabytki architektoniczne. Dawnymi czasy były wspaniałe zamki, ale prawie wszystkie wyginęły w dobie wojen szwedzkich, a resztę zjadło niedbalstwo i brak kultury właścicieli. Ileż to zabytków rozebrano po prostu na kamień… Teraz mówi się, że Łańcut jest najpiękniejszą rezydencją w Polsce. Ale Łańcut to dziecko, to smarkacz bez przeszłości! Prawda, że przepych, oranżerie, stajnie marmurowe i Bóg wie co, ale nie ma patyny! Mysłocz przynajmniej liczy sobie z sześćset lat!
Sześćset? – zdziwił się radca. – W tych stronach?
A tak – odparł profesor. – To był jeszcze starożytny gród dawnych książąt Holszańskich – Dubrowickich. Od najdawniejszych czasów było tu grodziszcze… Zamek ten – dodał nie bez melancholii – miał swoje świetne karty w przeszłości, ale teraz… ot… kupa kamieni odarta ze wszystkiego i tyle! Melancholijna siedziba wariata i grób dogasającego rodu… Od stu lat mieszkają tu sami wariaci.
Znowu wjechali w las. Uczyniło się ciemniej, gdyż księżyc z rzadka tylko przezierał poprzez gałęzie i bezbrzeżny smutek ścisnął serce Walczaka. A jednocześnie porwał go taki niepokój, iż musiał się powstrzymać, by nie wyskoczyć z powozu i nie uciec w gąszcz.
Melancholia tych miejsc ponurych udzieliła się także profesorowi, gdyż zamilkł, tylko radca jął rozwodzić się nad typowo polskimi wadami, jako to – nieład, nieochędóstwo i niechlujstwo oraz brak starannej pieczy i brak organizacji w konserwacji. Nikt go nie słuchał, gdyż wszyscy zasłuchani byli w las, w przeszłość i być może we własne, skryte niepokoje.
Wtem panna Ochołowska zwróciła się do Mariana.
– Będziemy grali! – rzekła.
– Pewnie! – odparł i roześmiał się.
Czy mu się zdawało, czy też spojrzała na niego z uwagą, tak, przyłapał jej wzrok badawczy, z ukosa zerkający na jego twarz. Przyszło mu na myśl, iż może zauważyła jego manipulacje z listem – ale nie, to było niemożliwe, przecież spała.
Więc czemuż ona mu się tak przygląda?
Otrząsnął się z zamyślenia, a jednocześnie profesor objawił:
– Oho, dojeżdżamy.
Jakoż wjechali na obszerną polanę i psy obskoczyły ich za bramą.
Dwór połycki był starym obszernym domostwem, z charakterystycznym wysokim dachem i z małym ganeczkiem. Marian stanął na boku, czekając aż ukończone zostaną wstępne grzeczności i powitania.
– Aha – rzekła wreszcie pani Ochołowska, której Maja szepnęła kilka słów. – Doskonale, że pan przyjechał. Moja córka już od dłuższego czasu marzy o panu. Marysiu zaprowadź pana na górę i zaniesiesz kolację do pokoju.
Życzliwie podała mu rękę i zniknęła z pozostałymi gośćmi. Walczak poprzedzany przez dziewczynę ze świecą w ręku szedł po wąskich skrzypiących schodach. Pokoik był małą ciupką na poddaszu. Pokojówka była nadzwyczaj schludna i rozsądna, chociaż młoda. Powiedziała:
– Tu jest miednica i woda, a ręcznik zaraz przyniosę. Jakby pan czego potrzebował, to proszę dzwonić, ale chyba jest wszystko.
– Dużo tu u was gości? – zapytał, siadając na łóżku.
– Ii… nie. Oprócz tych, co dziś przyjechali, jeszcze jest jedna doktorowa ze Lwowa i jeszcze jedna pani. Dopiero początek sezonu.
Powiedziała mu dobranoc i wyszła. Podszedł do okna i spróbował otworzyć je, ale nie mógł – więc tylko otworzył lufcik. S tarę drzewa parku szeleściły z lekka, a tuż za nimi stał las milczący i głuchy. Ponownie doznał uczucia niepokoju. Zdawało mu się, że niepotrzebnie tu przyjechał i że lepiej by było dla niego, gdyby jeszcze teraz i choćby na piechotę uciekł z powrotem. Ale dokąd miał wracać? Życie jego dotychczas było zupełnie przypadkowe.
Przypadkowo, mając lat dziesięć został chłopcem do podawania piłek w klubie w Lublinie. Ojciec, ślusarz z zawodu, chętnie widział tę „posadę” syna, tym bardziej, iż syn nieraz więcej przynosił do domu napiwków, niż on zarobił przez cały dzień ciężką pracą. Chłopcy w klubie mieli wprawdzie stale groszowe wynagrodzenie od godziny, ale często ten i ów z bogatszych graczy dał malcowi extra z 50 groszy, albo i złotówkę. Co prawda Marian nauczył się wreszcie chować dla siebie te uboczne wpływy.
Ojciec spostrzegłszy zmniejszenie dochodów, a nie mając żadnej możliwości kontroli zaczął go bić, co jeszcze bardziej utwierdziło chłopca w chowaniu pieniędzy. Ojca znienawidził i nie byłby mu oddał ani grosza nawet pod grozą zatłuczenia na śmierć. Z każdym rokiem stosunki między nimi stawały się gorsze, gdyż syn dorastał. Nauczył się nie przychodzić do domu na noc, spał z kolegami, zjawiał się dopiero po paru dniach, a wtedy z reguły następowało bicie.
A tymczasem w klubie – gładkie, czerwoną glinką wysypane place, słońce, biało ubrani panowie i panie, żarty, okrzyki, wesołość. Ach! Marian zadomowił się tutaj, nauczył się łobuzerskim dowcipem i bezczelnością wyłudzać pieniądze, a jednocześnie w przerwach między jednym i drugim setem pożyczał od graczy rakietę i próbował klasycznych uderzeń. Starzejący się trener i zarządca klubu w jednej osobie, Mieczkowski, zauważył wybitne zdolności chłopca i postanowił wyrobić go na trenera. Pożyczył mu na stałe jakąś zdezelowaną rakietę.
Mając lat szesnaście, Walczak umiał już prawidłowo podawać piłki początkującym adeptom białego sportu i godzinami ćwiczył uczniów i pensjonarki. Nauczył się też naciągać rakiety oraz – w wyższym jeszcze stopniu – naciągać gości, którym wmawiał niezwykły talent.
W tym czasie zaszedł jeszcze jeden szczęśliwy wypadek: ojciec jego wyjechał na prowincję za zarobkiem i chłopiec na dobre osiedlił się u Mieczkowskiego. Poza tym dorabiał jeszcze w restauracji klubowej, a właściwie – jadłodajni, którą Mieczkowski stopniowo i nieznacznie przekształcał na „restaurację” obliczoną także na gości z ulicy.
Ale Walczak rozwałkonił się i na korcie i w restauracji. Nudziło go trenowanie partaczy, chciał grać – zaczynał bardziej dbać o własną grę niż o grę partnera, „kończył” piłki zabójczymi drajfami, zamiast delikatnie podawać partnerowi na rakietę, a poza tym stał się trudny, krnąbrny, nieposłuszny, ponury, niezadowolony, zbuntowany. Nudził się. Nie umiałby powiedzieć, dlaczego. Chodził do kina, czytywał tanie, sensacyjne powieści i wzdychał do innego życia. Zdawało mu się, że marnuje każdą godzinę, spędzoną tutaj, że zamiast siedzieć u Mieczkowskiego mógłby coś zrobić – gdzieś pojechać – zacząć coś – wykombinować coś takiego, żeby wreszcie dorwać się do czegoś lepszego…
Wieczorami napadała go czasem taka rozpacz, że chciał skończyć z sobą raz na zawsze. Marnował się. Miał to uczucie, że marnuje się i przepada ze szczętem. Czytywał Przegląd Sportowy, znał na pamięć nazwiska wszystkich wybitniejszych graczy i wyobrażał sobie ich podróże za granicę, mecze, sukcesy, owacje… Dlaczego, do diabła, on musi siedzieć w prowincjonalnym miasteczku, w marnym klubie, zamiast podróżować i wygrywać, jak tamci. Ba, oni mieli talent – to byli prawdziwi gracze… On zaś bił wprawdzie, jak chciał, wszystkich tutejszych patałachów, ale dobrej gry w ogóle na oczy jeszcze nie widział.
Tak był znudzony tym wszystkim, że kiedy znajomy inżynier zapytał go, czy nie mógłby pojechać na parę tygodni do Połyki, zgodził się od razu i błagał Mieczkowskiego, żeby go puścił. O pannie Ochołowskiej czytywał w Przeglądzie Sportowym jako o jednej z najlepiej zapowiadających się tenisistek młodego pokolenia.
– Pojadę! – błagał Mieczkowskiego. – Ona musi siedzieć na wsi, a tam blisko nie ma żadnych graczy – nie ma z kim grać! Będę z nią ćwiczył i wyrestauruję rakiety, a za to dostanę utrzymanie. Pan Mieczkowski da sobie radę beze mnie przez te głupie dwa tygodnie! Wyrwę, się na momencik!
I wyrwał się… A teraz spoglądając przez okno na wiejskie, nieruchome lipy zaczynał żałować, że się wyrwał. Może ten dwór stary, może smutek wiejący z tych stron zapadłych był przyczyną jego zaniepokojenia i dziwnej jakiejś żałości. Przypomniał sobie wszystko, co go spotkało w czasie drogi – zagadkowy wykrzyknik księcia, Ust, który przeczytał, sen panny Ochołowskiej, jej śmiech, jej spojrzenie, pieniądze, które tu były gdzieś schowane w szafie – i sam nie wiedział, co z tego mogło go tak podniecić.