Выбрать главу

Było wielce prawdopodobne, iż wyraz „Franio” często powtarza się w owym mistycznym pamiętniku, wypisanym na ścianie. Jakoż litera „F” pojawiła się wiele razy w rozmaitych konfiguracjach.

Sekretarz odszukał następne litery tego słowa i bez trudu odkrył metodę księcia. Ale tylko kilka zdań i poszczególnych wyrazów zdołał odcyfrować. Reszta pozostała nieczytelna.

Być może książę zmienił klucz. A może pod wpływem cierpienia i wzmagającego się szału kreślił na oślep litery, zapominając o przyjętym kluczu.

Lecz to, co odcyfrował wystarczało, aby zdać sobie sprawę z charakteru całości – i stanowiło to materiał informacyjny pierwszorzędny.

Nie żadne pamiętniki, ani zwierzenia. Listy. Listy do tego Frania! Oto, co zawierało olbrzymie zbiorowisko liter:

„Franiu, mój synu, moje dziecko jedyne, mój synku, Ciągłe bardzo męczysz. Twój, kochający cię,, Ojciec”.

Taką prostą i nieskomplikowaną korespondencję prowadził książę na ścianie – od wielu lat. Wskazywała na to data – rok 1926. A dalej:

„Franiu, moje dziecko, mój synku. Ja ciągle czekam i błagam. Zmiłuj się, twój ojciec”.

A dalej:

Rok.1931.

„Kiedy przestaniesz mnie męczyć?

Przestań się złościć! Zły jesteś.

Ciągle ruszasz? Widziałem. Zaglądałem tam i wiem, że ruszasz.

O, kiedy nastąpi wybawienie?”

Czy to była aluzja do ręcznika w starej kuchni?

Cholawicki pominął napisy najdawniejsze, już prawie zamazane. Przeszedł do najświeższych.

„Franiu, mój synku, moje dziecko, ukochane i jedyne.

Czy to ty go przysłałeś?

Dlaczego nie wykazał się znakiem?

Miej litość nade mną.

Jeżeli on od ciebie przychodzi, niech powie.

Uwolnij mnie.

Jestem stary,

Zlituj się…

Niech się skończy. Uwolnij! Pozwól odejść! Przebacz!

Nie bądź zły.

Zły jesteś!”

Cholawicki zapisywał to wszystko w notesie. Nie miał czasu rozbierać treści tych bolesnych zdań. Nie było wykluczone, że książę jeszcze raz tu zajrzy.

Obejrzał stojące w kącie pudełko z błahymi pamiątkami. Kosmyk włosów, przewiązany wstążeczką. Medalik. Parę guzików. Trochę drobnych pieniędzy – ze dwa złote. Grzebyk.

Takie było potajemne sanktuarium księcia Holszańskiego…

Rozdział XIII

W dwa dni po owym spotkaniu z Maliniakiem, tak fatalnie zakończonym, Maja otrzymała telefon od pani Halimskiej, aby w pilnej sprawie natychmiast do niej przyjechała.

Prezesowa ucałowała ją z rozczuleniem.

– Kochana! Niech pani wybaczy moje zdenerwowanie przedwczoraj. Ten Maliniak świętego wyprowadziłby z nerwów! Cóż to za typ szczególny! Wie pani?! Okazuje się, że się pomyliłam, że obie zupełnie fałszywie zrozumiałyśmy… Wszystko na najlepszej drodze! Niech pani czyta!

Pokazała jej bilet wizytowy Maliniaka, na którym ledwie czytelnym pismem było napisane:

„Sz. Pani. Jeżeli ta pani poszukuje zajęcia, to może być sekretarka u mnie. Zgłosić się 4-6 do hotelu, środa, do sekretarza”.

– Dziecinko – rzekła prezesowa. – Jestem szczęśliwa… Winszuję! Wygrałaś los na loterii! Będziesz sekretarką Maliniaka! To jest triumf! Triumf życiowy! To otwiera przed tobą wszelkie możliwości! A ja przypuszczałam, że on się tobą wcale nie zainteresował! Dziecko, jak mam cię przepraszać?!

Maji ten nieoczekiwany sukces również sprawił przyjemność. Jej ambicja kobieca była zaspokojona, zwłaszcza wobec Róży i jej koleżanek, które początkowe niepowodzenie przyjęły z utajoną satysfakcją.

Ale ta posada usposabiała ją nieufnie. Po cóż jemu sekretarka, jeżeli ma już sekretarza?

Jednakże pani Halimska przyjęła śmiechem jej opór.

– Zwariowałaś, dziecinko złota! Przecież to człowiek stary, sama widziałaś! Bądź pewna, że gdyby w tym był cień chociażby niewłaściwości, ja bym ci tego nie proponowała. Przecież zastępuję ci matkę!

– Niech pani da pokój mojej matce.

– Jaka śliczna jesteś z tym swoim przywiązaniem do matki! Ach, ty, ty! Ale wierz mi, że jeśli u kogo możesz być sekretarką, to właśnie u Maliniaka. Schorowany, na pół żywy starzec milioner – nic właściwszego nie można sobie wymarzyć dla młodej osoby! Wierz memu życiowemu doświadczeniu. Nikt nie może mieć nic przeciwko temu!

Dobrze, ale w takim razie niech sobie weźmie jakąś rutynowaną sekretarkę, a nie mnie.

Nie rozumiesz tego! Taki stary milioner stojący nad grobem ma również swoje upodobania. Lubi mieć koło siebie świeżość i młodość – ze względów estetycznych. Ty mu jesteś tak potrzebna, jak kwiaty. Byłoby nawet egoistyczne odmówić mu tej ostatniej może przyjemności, jaką będzie miał w życiu. To jest nawet twój obowiązek! Zastanów się, jaki on smutny, bezsilny, samotny, opuszczony. Będzie patrzył na ciebie, słuchał twojego głosu, opiekował się tobą i to mu da może ostatnią, czystą i cichą radość życia!

Sekretarz osobisty Maliniaka, pan Tocki, pół Polak, pół Amerykanin, z którym Maja zobaczyła się w hotelu Bristol, oświadczył jej przede wszystkim, że nie ma zupełnie czasu. Było to prawdą, gdyż czekało na niego co najmniej piętnaście osób i nieustannie napastował go telefon. Następnie powiedział jej, że na razie otrzymywać będzie pięćset złotych miesięcznie, żeby zjawiła się o dziesiątej w hallu, gdyż będzie towarzyszyła panu Maliniakowi przy kolacji…

Gdy Maja zapytała, jakie będą jej obowiązki, stał się naraz bardzo uprzejmy i spojrzał jej błagalnie w oczy.

– Proszę pani – zawołał z pośpiechem – pierwszym i jedynym pani obowiązkiem jest – nie zabierać mi czasu. Niech pani nigdy z niczym się do mnie nie zgłasza!

I zanim zdążyła się zorientować, wypchnął ją za drzwi, ściskając bardzo kordialnie dłoń.

Punktualnie o dziewiątej Maja w stroju wieczorowym ujrzała wychodzących z windy Maliniaka i tę panią, która wówczas czekała na niego w kawiarni, a która była podobno jego siostrzenicą.

Przedstawiła się Maji chłodno i z naciskiem wymieniła tytuł.

– Margrabina di Mildi.

– Chodź no tu – rzekł do Maji Maliniak i wsparłszy się ciężko na obu kobietach, wkroczył do restauracji. Usiadł w głębi, zamówił u sześciu nadbiegających kelnerów – dwa jaja na miękko, ale świeże, i bułeczkę. Margrabina obstalowała perliczkę

– Po co? – mruknął. – Dużo lepiej omlet z groszkiem. I niech dadzą grzankę.

Margrabina przygryzła wargi.

– A pani czym można służyć? – zapytał kelner, widząc iż Maja została całkowicie pominięta.

– Ja? Ja może także omlet…

– Zaraz, zaraz! – ożywił się Maliniak. Dajcie mi kartę!

I obstalował dla niej wykwintną i obfitą kolację z kilku potraw.

Maja nie śmiała protestować. Musiała zjeść wszystko, co jej przyniesiono, choć apetyt pod zawistnym wzrokiem głodnej margrabiny nie dopisywał jej. Maliniak nie spuszczał oka z jej talerza.

– Jeszcze to – pokazywał palcem smaczniejsze kąski. – Dobre? Co? A teraz kieliszek wina.

– Już nie mogę! – jęknęła nad jakąś przedziwną kombinacją ananasa i masy owocowo – czekoladowej, podlanej palącym płynem.

– Co to znaczy nie mogę? – To dobre! Niech pani zjada! Zuza, nałóż pani jeszcze kremu!

– Kiedy naprawdę dziękuję bardzo. Nie mogę.

Maja wypowiedziała to tak stanowczym, a nawet trochę pańskim tonem, że milioner wstrzymał się w swoich zapędach.

– A co, może pani tu przyszła już najedzona? – rzekł.

– Istotnie, zjadłam dosyć obfity podwieczorek.

– To niedobrze. Na przyszłość musi pani siadać do obiadu i kolacji bardzo głodna. Ja sam nie mogę jeść, bo jestem chory. Ale za to lubię patrzeć jak ktoś je.

Zamyślił się i z pół godziny jeszcze siedział w milczeniu. Nikt nie podtrzymywał rozmowy. Margrabina, przyzwyczajona widać do takich sjest nie odzywała się wcale.

Była to ognista brunetka, może trzydziestoletnia, o twarzy namiętnej i skrytej. Nie zdobyła się na żaden wysiłek, aby ułatwić dziewczynie trudną bądź co bądź sytuację.