Nie widział Lucy Jones, która stała niedaleko, pod drzewem, na ścieżce prowadzącej obok budynku administracji do bramy wjazdowej. Ona też była świadkiem oskarżeń Kleo. Ale nie poświęciła im zbyt wiele uwagi, bo skupiała się na zadaniu, jakim właśnie miała się zająć i które po raz pierwszy od kilku dni miało ją zaprowadzić za bramę szpitala do pobliskiego miasteczka. Odprowadziła wzrokiem idących gęsiego pacjentów, potem odwróciła się i pospiesznie ruszyła dalej, przekonana, że znalezienie kilku potrzebnych przedmiotów nie zajmie dużo czasu.
Rozdział 27
Lucy siedziała w milczeniu na swoim łóżku w dormitorium stażystów, pozwalając, by głęboka noc wolno przepełzała obok niej. Rozłożyła na narzucie rzeczy, które kupiła po południu. Zamiast jednak przyglądać się im uważnie, wpatrywała się w otaczającą próżnię, i to już od kilku godzin. Kiedy wstała, poszła do małej łazienki, gdzie zaczęła dokładnie oglądać swoją twarz w lustrze wiszącym nad umywalką.
Jedną ręką odgarnęła włosy z czoła, drugą przesunęła po nierównościach blizny, zaczynającej się na linii włosów, rozdzielającej brew, skręcającej lekko w miejscu, gdzie ostrze o włos ominęło oko, potem schodzącej po policzku do podbródka. Tam, gdzie skóra się zrosła, była tylko trochę jaśniejsza od reszty cery. W kilku miejscach ledwie widoczna. W innych boleśnie rzucająca się w oczy. Lucy pomyślała, że jakoś przyzwyczaiła się do blizny. Fizycznie i psychicznie. Raz, kilka lat temu, na obiecującej randce pewien młody lekarz zaproponował, że umówi ją ze znanym chirurgiem plastycznym, który potrafiłby naprawić jej twarz tak, że nikt by się nie domyślił istnienia rany. Lucy nie skontaktowała się z chirurgiem ani nie umówiła więcej na randkę z tym i żadnym innym lekarzem.
Lucy uważała, że wciąż, każdego dnia, określa cel swojego istnienia. Człowiek, który zostawił tę bliznę na twarzy i ukradł część intymnego świata, myślał, że robi jej krzywdę, powtarzała sobie. A w rzeczywistości dał swojej ofierze cel i siłę, by do niego dążyć. Wielu mężczyzn trafiło za kraty przez to, co ten jeden zrobił jej tamtej nocy w studenckich czasach. Wiedziała, że minie dużo czasu, zanim dług – za gwałt zadany sercu i ciału – zostanie w pełni spłacony. Pojedyncze, wielkie chwile, pomyślała, kierują ludzkim życiem. W szpitalu czuła się nieswojo dlatego, że pacjentów niekoniecznie określał jeden czyn, lecz olbrzymia liczba nieskończenie drobnych incydentów, które strącały ich w depresje i schizofrenie, psychozy, schorzenia biegunowe i zachowania kompulsywno-obsesyjne. Peter był jej o wiele bliższy duchem i temperamentem. On też pozwolił, by jedna chwila ukształtowała całe jego życie. Oczywiście, był to porywczy impuls. Nawet jeśli uzasadniony w jakimś wymiarze, to wciąż wynikał z chwilowej utraty panowania nad sobą. Lucy działała z zimną krwią, z premedytacją; z braku lepszego słowa można to było nazwać zemstą.
Nawiedziło ją nagłe, brutalne wspomnienie; nieproszone pojawiło się w wyobraźni i niemal odebrało dech: w Szpitalu Massachusetts General, dokąd została zabrana łkająca i zakrwawiona z uczelnianego dziedzińca, policja dokładnie ją przesłuchała, podczas gdy doktor i pielęgniarka przeprowadzali badanie po gwałcie. Detektywi stali nad jej głową, a lekarz z pielęgniarką w milczeniu pracowali w zupełnie innym świecie, poniżej pasa. „Widziała go pani?” Nie. Właściwie nie. Miał kominiarkę. „Rozpoznałaby go pani?” Nie. „Dlaczego szła pani sama w nocy przez kampus?” Nie wiem. Byłam w bibliotece, uczyłam się, potem przyszła pora iść do domu. „Co takiego może pani powiedzieć, co pomogłoby nam w ujęciu sprawcy?” Cisza.
Z całej grozy tamtej nocy bez wątpienia pozostało jej jedno, pomyślała: blizna na twarzy. Była w szoku, jej umysł wyrywał się z ciała, uciekał od tego, co czuła, a wtedy on ją ciął. Nie zabił, choć mógł z łatwością to zrobić. Nie musiał też właściwie robić nic innego. Bez trudu uciekłby niezauważony. Ale zamiast tego nachylił się i naznaczył swoją ofiarę na zawsze. Potem, przez mgłę bólu i upokorzenia, usłyszała, jak wyszeptał: „Pamiętaj”.
To jedno słowo zabolało ją bardziej niż okaleczenie.
Zapamiętała, ale nie tak, jak spodziewał się napastnik.
Skoro nie zdołała posłać go do więzienia, wsadziła tam dziesiątki jemu podobnych. Jeśli czegokolwiek żałowała, to tego, że gwałt zabrał jej resztki niewinności i beztroski. Śmiech przychodził jej od tamtej pory o wiele trudniej, a miłość wydawała się nieosiągalnym zjawiskiem. Z drugiej strony, powtarzała sobie często, i tak wcześniej czy później straciłaby te cechy. Upodobniła się do zakonnika w swoim polowaniu na zło.
Patrząc w lustro, powoli posegregowała i poodkładała wszystkie swoje wspomnienia do przegródek. Co się kiedyś wydarzyło, minęło, powiedziała sobie. Wiedziała, że morderca ze szpitala jest równie bliski temu, który jak duch nawiedzał całe jej życie, i każdemu innemu z sali sądowej. Uznała, że odnalezienie anioła dałoby coś więcej niż tylko powstrzymanie serii morderstw.
Poczuła się jak sportowiec, skupiony tylko na swoim celu.
– Pułapka – powiedziała na głos. – Do pułapki potrzebna jest przynęta.
Przeczesała dłonią kaskadę włosów okalających twarz; czarne pasemka przelatywały jej przez palce jak krople deszczu.
Krótkie włosy.
Blond.
Wszystkie cztery ofiary miały podobną fryzurę i budowę ciała. Zostały zabite w ten sam sposób; identycznym narzędziem. Pośmiertnie wszystkim tym kobietom sprawca okaleczył dłonie. Potem ciała zostawił w podobnych miejscach. Nawet tej ostatniej, tu, w szpitalu; Lucy dostrzegła, że morderca odtworzył w schowku dzikie, leśne warunki pozostałych miejsc mordu. I, przypomniała sobie, usunął ślady wodą i środkiem czyszczącym tak samo, jak natura bezwiednie zaciera wszelkie tropy.
On tu był, Lucy to wiedziała. Podejrzewała, że nawet patrzyła mu w oczy, kiedyś, któregoś dnia, ale nie wiedziała, że to morderca. Zadrżała na tę myśl, ale zarazem poczuła, że budzi się w niej furia.
Spojrzała na kosmyki czarnych włosów, oplatające jej palce delikatnie jak pajęcze sieci.
Niewysoka cena, pomyślała.
Odwróciła się gwałtownie i wróciła do pokoju. Wyjęła spod łóżka małą czarną walizkę. Otworzyła zamek szyfrowy. Z zamykanej na suwak, wewnętrzny kieszeń wyjęła ciemnobrązową, skórzaną kaburę z krótkim rewolwerem kaliber.38. Przez chwilę ważyła pistolet w dłoni. Przez kilka lat, od kiedy go miała, strzelała zaledwie kilka razy; był jej obcy, lecz groźny. Potem jednym zdecydowanym ruchem zgarnęła pozostałe przedmioty, rozłożone na narzucie: szczotkę do włosów, fryzjerskie nożyczki i pudełko farby.
Włosy odrosną, powiedziała sobie.
Niedługo wróci też ich wspaniała czerń, która towarzyszyła Lucy przez całe życie.
Powtarzała sobie, że w tym, co robi, nie ma nic trwałego, ale że trwały może być skutek nieznalezienia anioła już, w tej chwili. Zabrała wszystkie te akcesoria do łazienki i rozłożyła przed sobą na małej półce. Potem uniosła nożyczki i na poły spodziewając się widoku krwi, zaczęła obcinać sobie włosy.
Jedną ze sztuczek, których Francis nauczył się przez lata obcowania z głosami, było odnajdowanie tego, który mówił najspójniej z całej chaotycznej symfonii. Z czasem odkrył, że stopień jego obłędu zależy od zdolności sortowania wewnętrznych doznań i wybierania jak najlepszej drogi do przodu. Nie było to do końca logiczne, ale dość pragmatyczne.
Chłopak przekonywał się, że sytuacja w szpitalu niewiele się od tego różni. Detektyw zbiera ślady i poszlaki, potem składa je w jedną całość. Francis był pewien, że wszystko, czego potrzebował do stworzenia portretu anioła, już się wydarzyło, ale we wściekle niestałym, oszalałym świecie szpitala dla umysłowo chorych straciło swój kontekst.