Spojrzał na Petera, który ochlapywał sobie twarz zimną wodą przy umywalce. On nigdy nie zobaczy tego, co ja widzę, pomyślał. W głowie usłyszał zgodny chór.
Zanim jednak poszedł dalej w swoich rozważaniach, zobaczył, że Peter się prostuje, patrzy na swoje odbicie w lustrze i kręci głową, jakby nie był zadowolony z tego, co widzi. Strażak dostrzegł chłopaka za sobą i uśmiechnął się.
– A, Mewa. Dzień dobry. Przeżyliśmy kolejną noc, co należy uznać za niemałe osiągnięcie i wyczyn. Trzeba by to uczcić solidnym, jeśli nawet mało smacznym śniadaniem. Jak sądzisz, co nam przyniesie ten piękny dzień?
Francis pokręcił głową.
– Może jakiś postęp?
– Może.
– Może coś dobrego?
– Mało prawdopodobne.
Peter się roześmiał.
– Francis, stary, nie ma tu pigułki ani żadnego zastrzyku, żeby zmniejszyć albo usunąć twój cynizm.
Francis kiwnął głową.
– Ani żeby dodać optymizmu.
– Trafiony, zatopiony – przyznał Peter. Jego szeroki uśmiech znikł. Strażak nachylił się do Francisa. – Dzisiaj dokonamy przełomu, obiecuję. – Znów się uśmiechnął. – Pogłówkujemy – dodał. – To taki żart. Niedługo go załapiesz.
Francis nie miał pojęcia, o czym Peter mówił.
– Jak możesz obiecywać coś takiego?
– Bo Lucy uważa, że poskutkuje inne podejście.
– Inne podejście?
Peter rozejrzał się dookoła.
– Jeśli nie możesz podejść człowieka, na którego polujesz, spróbuj go skłonić, żeby przyszedł do ciebie – szepnął.
Francis wzdrygnął się, jakby szarpnął nim nagły wrzask wszystkich wewnętrznych głosów, ostrzegających o niebezpieczeństwie. Peter nie zauważył nagłej zmiany w wyglądzie przyjaciela, podobnej do pojawienia się chmury burzowej w dali, na horyzoncie. Klepnął Francisa w plecy.
– Chodź – powiedział sardonicznie. – Zjedzmy rozmiękłe naleśniki albo niedogotowane jajka i zobaczmy, co się zacznie dziać. Dzisiaj będzie wielki dzień, przekonasz się, Mewa. Miej oczy i uszy otwarte.
Obaj wyszli z łazienki. Mężczyźni opuszczali salę sypialną, potykając się i powłócząc nogami. Zaczynała się szara codzienność. Francis zupełnie nie wiedział, czego miałby wypatrywać i nasłuchiwać, ale wszelkie nasuwające się mu pytania zostały w jednej chwili wymazane przez piskliwy, rozpaczliwy wrzask. Krzyk rozległ się w korytarzu, a całkowita bezradność, którą ze sobą niósł, zmroziła wszystkich.
Łatwo przypomnieć sobie tamten krzyk.
Często o nim myślałem, przez wiele lat. Są krzyki strachu, szoku, zdradzające niepokój, napięcie, czasem nawet rozpacz. W tym wszystko to mieszało się ze sobą w coś tak beznadziejnego i przerażającego, że aż zaprzeczającego rozsądkowi, wzmocnionego całą skumulowaną grozą szpitala psychiatrycznego. Krzyki matki, ku której dziecku zbliża się niebezpieczeństwo. Krzyk bólu żołnierza, który widzi swoją ranę i wie, że oznacza ona śmierć. Coś pradawnego i zwierzęcego, co wychodzi z nas w najrzadszych, najbardziej przerażających momentach.
Nigdy się nie dowiedziałem, kto krzyczał, ale ten wrzask stał się częścią nas wszystkich. I został w nas na zawsze.
Wypadłem na korytarz tuż za Peterem, który biegł szybko w stronę przerażającego odgłosu. Podświadomie zaledwie zdawałem sobie sprawę z obecności innych, którzy kulili się pod ścianami. Zobaczyłem Napoleona, wciskającego się w róg, i Gazeciarza, nagle zupełnie pozbawionego ciekawości doniesień ze świata. Kucał i zasłaniał się rękami, jakby mógł się ochronić przed krzykiem. Odgłos kroków niósł się korytarzem, kiedy Peter przyspieszał, biegnąc śladem echa do źródła wrzasku. W przelocie mignęła mi jego twarz, zastygła w nagłym ostrym wyrazie skupienia, niezwykłym w szpitalu. Jakby odgłos krzyku uruchomił w nim olbrzymią troskę.
Krzyk dobiegi z drugiego końca korytarza, zza wejścia do sali sypialnej kobiet. Ale jego wspomnienie było wciąż żywe w moim umyśle, tak samo jak tamtego poranka w budynku Amherst. Owijało się wokół mnie jak dym z ogniska, więc ścisnąłem ołówek i zacząłem wściekle pisać po ścianie. Bałem się, że w każdej chwili moje wspomnienie może zostać wyparte przez kpiący śmiech anioła, a ja musiałem je zapisać. W wyobraźni zobaczyłem Petera, pędzącego przed siebie, jakby mógł wyprzedzić echo.
Peter gnał przed siebie korytarzem budynku Amherst, wiedząc, że tylko jedna rzecz na świecie może wywołać taką rozpacz w człowieku, nawet szalonym: śmierć. Wymijał innych pacjentów, którzy kulili się przed krzykiem, spanikowani, wstrząśnięci, pełni strachu i niepokoju, próbując ujść przed przerażającym dźwiękiem. Nawet katoni i upośledzeni, tak rzadko świadomi całego otaczającego ich świata, z lękiem przyciskali się do ścian. Jeden kołysał się na piętach, przykucnięty, z rękami na uszach. Peter słyszał żałobny werbel własnych stóp uderzających o podłogę i zrozumiał, że było w nim coś, co zawsze pchało go do umierania.
Francis biegł tuż za nim, zwalczając chęć ucieczki w przeciwnym kierunku, porwany i niesiony pędem Petera. Słyszał tubalny głos Dużego Czarnego. Pielęgniarz wykrzykiwał polecenia:
– Wracajcie! Wracajcie! Puśćcie nas przodem!
Bracia Moses biegli korytarzem. Z dyżurki wyszła pielęgniarka w białym mundurku. Nazywała się siostra Richards, ale oczywiście mówiono na nią Skarb*; elegancję tego przezwiska burzył niezwykły dla niej wyraz przerażenia na twarzy i nieskrywana groza w oczach.
Przy drzwiach do sali sypialnej rozchełstana kobieta ze sztywnymi, siwymi włosami kołysała się i zawodziła bezgłośnie. Inna kręciła w miejscu piruety. Trzecia oparła się czołem o ścianę i mamrotała coś, co dla Francisa mogło być obcym językiem, ale równie dobrze czystym bełkotem. Dwie kolejne łkały i szlochały, wijąc się po podłodze i jęcząc jak opętane przez demony. Francis nie wiedział, czy to któraś z nich wydała tamten krzyk, czy ktokolwiek inny. Ale wrzask rozpaczy wciąż rozbrzmiewał dookoła jak nieustający, przyzywający zew syreny. Głosy w głowie Francisa wykrzykiwały ostrzeżenia, starały się go zmusić, żeby stanął, zawrócił, uciekł przed niebezpieczeństwem. Uciszenie ich wymagało dużego wysiłku; chłopak bardzo się starał dotrzymać kroku Peterowi, jakby rozsądek i rozum Strażaka mogły udzielić się też jemu.
Peter zawahał się tylko przez moment w drzwiach; odwrócił się do rozchełstanej kobiety.
* W oryginale „Riches” – bogactwa, kosztowności (przyp. tłum.).
– Gdzie? – ryknął głosem nieznoszącym sprzeciwu.
Kobieta wskazała koniec korytarza i klatkę schodową za drzwiami, które powinny być zamknięte na klucz, a potem zachichotała, roześmiała się i niemal od razu zaczęła wstrząsająco szlochać.
Peter dobiegł do drzwi, Francis tuż za nim. Złapał za klamkę. Pchnął stalową przeszkodę jednym, odważnym ruchem, potem zamarł.
– Święta Mario, Matko Boska! – wykrztusił. Zachłysnął się, odetchnął i wyszeptał drugą część modlitwy. -… Módl się za nami grzesznymi w godzinę śmierci naszej…
Zaczął unosić rękę, żeby się przeżegnać – całe katolickie wychowanie w jednej chwili do niego wróciło – ale powstrzymał się i opuścił ramiona.
Francis wyjrzał zza niego, poczuł, że traci dech w piersi, i gwałtownie odskoczył w tył. Nagle zakręciło mu się w głowie; rozstawił szerzej nogi, jakby chciał odzyskać równowagę. Przelotnie pomyślał, że w jego sercu nie ma krwi, i przestraszył się, że zemdleje.
– Nie podchodź, Mewa – wymamrotał Peter.
Duży Czarny i Mały Czarny wyhamowali za dwoma pacjentami, spojrzeli, nagle umilkli.