– To dla twojego dobra – odparł doktor.
Francis w to wątpił. Wiedział, że nie jest aż tak szalony, by się nie orientować, że to wszystko robiono dla dobra innych, nie jego. Nie powiedział tego na głos.
– Dlaczego nie mogę wrócić do domu? – spytał. – Nie zrobiłem nic złego.
– Przypominasz sobie atak kuchennym nożem? I swoje groźby? Francis pokręcił głową.
– To było nieporozumienie – powtórzył uparcie. Doktor Gulptilil uśmiechnął się.
– Oczywiście. Ale zostaniesz u nas tak długo, aż sobie uświadomisz, że nie wolno bez powodu grozić ludziom.
– Obiecuję, że już nie będę.
Świetnie. Ale w obecnych okolicznościach obietnica to trochę za mało. Muszę być przekonany. Całkowicie przekonany, niestety. Leki, które dostałeś, na pewno ci pomogą. Dzięki nim z czasem będziesz lepiej panował nad sytuacją i znów przystosujesz się do otoczenia. Potem może porozmawiamy o powrocie do społeczeństwa i jakiejś bardziej konstruktywnej roli. – Ostatnie zdanie wypowiedział powoli i dodał: – A co o twojej obecności tutaj sądzą głosy? Francis był na tyle przytomny, że pokręcił głową.
– Nie słyszę żadnych głosów – powiedział z uporem. W głowie usłyszał chóralne potakiwanie.
Doktor znów się uśmiechnął, pokazując nierówne rzędy białych zębów.
– Ach, znów nie jestem do końca pewien, czy ci wierzę. Mimo to – doktor się zawahał – myślę, że dasz sobie radę wśród innych. Pan Moses oprowadzi cię i zapozna z zasadami. Zasady są ważne. Nie ma ich wiele, ale trzeba ich przestrzegać. Stosowanie się do zasad i wzorowe uczestnictwo w naszej małej społeczności to oznaki zdrowia psychicznego. Im więcej możesz zrobić, by pokazać mi, że jesteś w stanie z powodzeniem tu funkcjonować, tym z każdym dniem będziesz bliżej powrotu do domu. Rozumiesz to równanie?
Francis energicznie pokiwał głową.
– Organizujemy tu różne zajęcia. Prowadzimy sesje grupowe. Od czasu do czasu będziesz miał indywidualne sesje ze mną. Do tego dochodzą zasady. Wszystko to razem wzięte stwarza wiele możliwości. Jeśli nie możesz się przystosować, wtedy, obawiam się, pobyt tu będzie długi i często nieprzyjemny… – Gestem wskazał izolatkę. – Ten pokój, na przykład, i inne środki bezpieczeństwa – kiwnął w stronę kaftana – to tylko ewentualności. Ale unikanie ich jest niezwykle ważne, by wrócić do zdrowia psychicznego. Jasne?
– Tak – powiedział Francis. – Dopasować się. Przestrzegać reguł. – Powtarzał to sobie w duchu jak mantrę albo modlitwę.
– Otóż to. Doskonale. Widzisz, już poczyniliśmy pewne postępy. Odwagi, chłopcze. Korzystaj z tego, co szpital ma do zaoferowania. – Doktor wstał. Skinął na pielęgniarza. – W porządku, panie Moses. Może pan uwolnić pacjenta. A potem proszę go zaprowadzić do dormitorium, dać ubranie i pokazać świetlicę.
– Tak jest – potaknął pielęgniarz z wojskową dyscypliną.
Doktor Gulptilil wyszedł z izolatki kaczym chodem, a pielęgniarz zajął się rozpinaniem klamer kaftana bezpieczeństwa, a potem odwijania jego rękawów, aż w końcu uwolnił Francisa. Chłopak przeciągnął się niezgrabnie i roztarł ramiona, jakby chciał przywrócić rękom trochę energii i życia. Niepewnie wstał, czując narastające zawroty głowy. Pielęgniarz musiał to zauważyć, bo potężną dłonią podtrzymał chłopaka. Francis czuł się trochę jak małe dziecko robiące pierwszy krok, tyle tylko, że bez radości i poczucia dokonania czegoś ważnego; miał w sobie jedynie zwątpienie i strach.
Poszedł za panem Mosesem korytarzem na trzecim piętrze budynku Amherst. Minęli sześć cel, wszystkie dwa na dwa i pół metra, ze ścianami wyłożonymi miękką wyściółką, każda z podwójnym zamkiem w drzwiach i judaszem. Francis nie potrafił stwierdzić, czy są zajęte, poza jedną gdy przechodzili obok niej, zza zamkniętych drzwi dobiegł ich potok stłumionych przekleństw, które rozpłynęły się w długim, bolesnym wrzasku. Połączenie cierpienia i nienawiści. Francis przyspieszył kroku, by nie zostawać w tyle za pielęgniarzem, na którym nieludzki ryk nie zrobił żadnego wrażenia. Olbrzymi Murzyn bez przerwy opowiadał o rozkładzie pomieszczeń w budynku, o szpitalu i jego historii. Minęli podwójne drzwi, prowadzące na szerokie, główne schody. Francis jak przez mgłę przypominał sobie wchodzenie na te schody dwa dni wcześniej, w odległej, jak mu się zdawało, i coraz mniej wyraźnej przeszłości, kiedy to wszystko, co myślał o swoim życiu, było zupełnie inne.
Konstrukcja budynku wydała się mu równie szalona jak jego mieszkańcy. Na najwyższych piętrach znajdowały się gabinety, magazyny i izolatki. Na parterze i pierwszym piętrze były przestronne, otwarte dormitoria, z prostymi stalowymi łóżkami; przy niektórych stały skrzynki na dobytek właściciela. W dormitoriach były też ciasne toalety i prysznice z wieloosobowymi kabinami, które, jak z miejsca spostrzegł Francis, nie zapewniały żadnej prywatności. Łazienki z napisami Mężczyźni i kobiety były też na obu końcach korytarzy. Zgodnie z nakazami skromności, kobiety mieszkały na północnym końcu korytarza, mężczyźni na południowym. Oddzielała ich od siebie duża dyżurka pielęgniarek, zabezpieczona drucianą siatką i zamykanymi na klucz, stalowymi drzwiami. Francis zauważył, że wszystkie drzwi były zaopatrzone w dwie, a czasem i trzy zasuwy, zamykane od zewnątrz. Kiedy się je zasunęło, nie było możliwości wydostania się od środka, chyba że miało się klucz.
Na parterze znajdowały się duża, otwarta sala – jak dowiedział się Francis, główna świetlica – kafeteria i kuchnia dość obszerna, by przygotowywać posiłki i karmić mieszkańców budynku Amherst trzy razy dziennie. Było też kilka mniejszych pokoi, jak się domyślił, przeznaczonych na sesje terapii grupowych. We wszystkich oknach napełniających Amherst światłem tkwiły od zewnątrz druciane siatki, tak że wpadające do środka promienie słońca rzucały dziwne, kraciaste cienie na śliskie, wypolerowane podłogi i błyszczące bielą ściany. W całym budynku pozornie na chybił trafił porozmieszczane były drzwi, czasami zamknięte, co zmuszało pana Mosesa do odczepiania od pasa wielkiego pęku kluczy, czasami zaś otwarte, więc wystarczyło je pchnąć i przejść bez przeszkód. Francis nie potrafił odkryć, jakie zasady rządzą ich zamykaniem i otwieraniem.
Dziwaczne więzienie, pomyślał.
Byli tu zamknięci, ale nie uwięzieni. Skrępowani, ale nie skuci kajdankami.
Podobnie jak pan Moses i jego mniejszy brat, którego minęli w korytarzu, pielęgniarki i pielęgniarze nosili białe ubrania. Mijali ich z rzadka lekarze, pomocnicy lekarzy, pracownicy społeczni i psychologowie. Ci zazwyczaj mieli na sobie sportowe marynarki i spodnie, czasem dżinsy. Prawie wszyscy, zauważył Francis, nosili pod pachami koperty, karty i brązowe teczki, i sprawiali wrażenie, jakby szli w dokładnie określonym celu, wykonać konkretne zadanie, przez co odróżniali się od ogółu mieszkańców budynku Amherst.
Wszędzie tłoczyli się pacjenci. Jedni zbijali się w ciasne grupki, inni stali z boku i spoglądali agresywnie na pozostałych. Wielu patrzyło czujnie na Francisa, kiedy ich mijał. Inni go ignorowali. Nikt się do niego nie uśmiechnął. Z trudem nadążał z oglądaniem nowego otoczenia. Musiał dostosowywać się do szybkiego tempa marszu, narzuconego przez pana Mosesa. Z tego, co zdołał zaobserwować, pacjenci byli bezładną, zupełnie przypadkową zbieraniną ludzi w najróżniejszym wieku i najróżniejszych gabarytów. Włosy jakby eksplodowały z czaszek, a brody spływały na torsy jak u ludzi na starych, spłowiałych fotografiach sprzed wieku. Cały budynek przypominał siedlisko najrozmaitszych przeciwieństw. Zewsząd chwytały Francisa spojrzenia dzikich oczu, zaraz potem, dla odmiany, napotykał tępe spojrzenia i twarze odwracające się do ściany, żeby uniknąć kontaktu wzrokowego. Otaczały go słowa i strzępy rozmów, prowadzonych czasem z innymi, a czasem z wewnętrznymi głosami. Do ubrania nikt chyba nie przywiązywał wagi; niektórzy nosili luźne szpitalne koszule i piżamy, inni zwyczajne, codzienne bluzy i spodnie. Jedni długie szlafroki i podomki, inni dżinsy i wzorzyste koszule. Wszystko było trochę niedopasowane, nie na miejscu, jakby kolorom brakło pewności, co pasuje do czego, albo coś było nie tak z rozmiarami – koszule za duże, spodnie za krótkie albo za obcisłe. Skarpety nie do pary. Paski do kratek. Wszędzie unosił się gryzący smród dymu papierosowego.