Выбрать главу

– Chodź, Mewa – szepnął Duży Czarny, z trochę większym naciskiem. – Wracajmy. Nic nowego się tu już nie wydarzy. Tych trzech szybko stąd wyrzucą. Na nas już pora.

Francis zerknął na młodą psychiatrę, która dalej mówiła do emerytowanego sędziego.

– Wszyscy ci panowie byli już kilka razy zwalniani, Wysoki Sądzie…

– Idziemy, Mewa – zakomunikował Duży Czarny tonem niedopuszczającym dalszej dyskusji.

Francis nie wiedział, jak powiedzieć, że na to, co się miało teraz stać, czekał cały dzień.

Wstał i uświadomił sobie, że nie ma wyboru. Duży Czarny pchnął go lekko w stroną drzwi. Chłopak nie spojrzał za siebie, chociaż miał wrażenie, że przynajmniej jeden z trzech mężczyzn obrócił się lekko na krześle i wbił spojrzenie w plecy Francisa. Chłopaka ogarnął żar i chłód zarazem. Zrozumiał, że to właśnie czuje morderca, kiedy nożem i grozą terroryzuje ofiarę.

Przez ułamek chwili zdawało mu się, że słyszy wołający za sobą głos: Jesteśmy tacy sami, ja i ty! - ale potem uświadomił sobie, że w sali szemrzą tylko zwykłe odzywki uczestników całodziennej szopki. To, co słyszał, było halucynacją.

Dźwiękiem prawdziwym i nieprawdziwym jednocześnie.

Uciekaj, Francis, uciekaj! – przekrzykiwały się jego głosy.

Ale on nie uciekał. Po prostu szedł wolno przed siebie, wyobrażając sobie, że człowiek, którego ścigali, jest tuż za nim, ale nikt, ani Lucy, ani Peter, bracia Moses, pan Zły, doktor Piguła nie uwierzyliby mu, gdyby to z siebie wyrzucił. W sali pozostało trzech pacjentów. Dwaj byli tym, czym byli. Trzeci nie. Francis miał wrażenie, że zza tej jednej fałszywej maski szaleństwa dobiega go śmiech anioła.

Zrozumiał jeszcze jedno: anioł lubił ryzyko, ale Francis mógł przekroczyć jego dopuszczalną granicę. Morderca nie zostawi go dłużej przy życiu.

Duży Czarny otworzył drzwi budynku administracji i obaj wyszli na rzadką mżawkę. Francis uniósł twarz i poczuł, jak obmywa go mgła, prawie tak, jakby niebo mogło spłukać obawy i wątpliwości. Szybko zapadał zmrok, szare chmury nabierały barwy spranej czerni, zwiastując nadejście nocy. W oddali Francis słyszał odgłos jakiejś dużej maszyny, pracującej szybko i głośno. Odwrócił się w tamtą stronę. Duży Czarny też spojrzał w kierunku hałasu. Obok ogrodu, na prowizorycznym cmentarzyku żółta koparka zrzucała właśnie ostatnie łyżki mokrej ziemi. – Zaczekaj, Mewa – powiedział nagle Duży Czarny. Opuścił głowę i szeptem zaczął odmawiać krótką modlitwę. Francis słuchał w milczeniu. Po chwili Duży Czarny się wyprostował. – To chyba jedyna modlitwa odmówiona za biedną Kleo – powiedział i westchnął. – Może teraz będzie miała więcej spokoju. Bóg świadkiem, miała go mało, kiedy żyła. To smutna sprawa, Mewa. Bardzo smutna. Postaraj się, żebym nie musiał się modlić za ciebie. Trzymaj się dzielnie. Będzie lepiej, zobaczysz. Zaufaj mi, stary.

Francis kiwnął głową. Nie uwierzył w to, chociaż bardzo chciał. A kiedy znów spojrzał w ciemniejące niebo, wydawało mu się, że przy wtórze odgłosu zasypywania grobu Kleo słyszy uwerturę symfonii, nuty, takty i rytmy, które zwiastowały rychłe kolejne śmierci.

To był, pomyślała Lucy, najprostszy, najmniej skomplikowany plan, jaki mogli wymyślić, i prawdopodobnie jedyny, który dawał jakiekolwiek nadzieje ma powodzenie. Miała wziąć nocną zmianę pielęgniarską, zostać sama w dyżurce i czekać, aż pojawi się anioł.

Była kozą przywiązaną do palika. Anioł był tygrysem. Najstarszy podstęp na świecie. Bracia Moses zgodzili się czuwać w dyżurce na piętrze i nasłuchiwać sygnału z interkomu Lucy. W szpitalu wołanie „pomocy” było bardzo powszechne i często ignorowane, więc postanowiono, że jeśli usłyszą hasło „Apollo”, pobiegną na pomoc. Lucy wybrała to słowo z przekory. Równie dobrze mogliby być kosmonautami, lecącymi na Księżyc. Bracia Moses uważali, że zbiegnięcie po schodach nie zajmie więcej niż kilka sekund, a dodatkowo w ten sposób odetną mordercy jedną z dróg ucieczki. Lucy musiała tylko przez chwilę zająć czymś anioła – i postarać się przy tym nie zginąć. Frontowe wejście do Amherst było zamknięte na dwa zamki, tak samo jak boczne. Wszyscy wyobrażali sobie, że zdołają obezwładnić mordercę, zanim zdąży pokroić Lucy albo kluczami otworzyć sobie drogę ucieczki na teren szpitala. Nawet gdyby jednak zwiał, zaalarmowana zostałaby ochrona i szanse anioła szybko by spadły. Co najważniejsze zaś, poznaliby jego twarz.

Peter nalegał jeszcze, żeby poznać tożsamość anioła, niezależnie od tego, co by się stało. Tylko w ten sposób można było oskarżyć go o popełnione zbrodnie.

Zażądał też, żeby drzwi do dormitorium mężczyzn na parterze pozostały otwarte, tak by on również mógł monitorować sytuację, nawet jeśli oznaczałoby to bezsenną noc. Przekonywał, że będzie nieco bliżej Lucy i że anioł nie przewidzi ataku od strony drzwi zazwyczaj zamkniętych na klucz. Bracia Moses zgadzali się z tym tokiem rozumowania, ale powiedzieli, że nie mogą sami otworzyć drzwi do dormitorium.

– To wbrew przepisom – oznajmił Mały Czarny. – Doktor wywaliłby nas z pracy, gdyby wywęszył, że…

– Ale… – zaczął Peter.

Mały Czarny nie dopuścił go do słowa, podnosząc rękę.

– Oczywiście, Lucy będzie miała własne klucze do wszystkich drzwi w okolicy. To, co z nimi robi, kiedy siedzi w dyżurce, to nie nasza sprawa… – powiedział. – Ale to nie ja ani nie mój brat zostawimy drzwi otwarte. Jak znajdziemy tego faceta, to bardzo dobrze. Ale nie będę się dopraszał o więcej kłopotów, niż już mam.

Lucy spojrzała na swoje łóżko. W dormitorium stażystów było cicho i miała wrażenie, że jest w budynku sama, chociaż wiedziała, że to nie może być prawda. Gdzieś tam ludzie rozmawiali, może nawet śmiali się z dowcipu albo dzielili się jakąś opowieścią. Ona nie. Rozłożyła na łóżku biały uniform pielęgniarki. Przebranie na dzisiejszą noc. W duchu słyszała cichy kpiący śmiech. Sukienka komunijna. Na bal maturalny. Suknia ślubna. Żałobna. Na specjalne okazje kobieta zawsze starannie dobiera ubranie.

W dłoni zważyła mały, tępo zakończony pistolet. Włożyła go do torebki. Nie zdradziła nikomu, że ma go ze sobą.

Nie oczekiwała, że anioł naprawdę się pojawi. Ale co innego mogłaby zrobić, mając tak niewiele czasu? Jej pobyt w szpitalu dobiegał końca, od dawna nie była już tu mile widziana, a w poniedziałek rano miał stąd też zniknąć Peter. Pozostawała ta jedna noc. Lucy zaczęła już planować, co zrobi, kiedy jej misja zakończy się niepowodzeniem, a ona sama opuści szpital. W końcu wiedziała, że anioł albo znów zabije kogoś w szpitalu, albo wydostanie się i zaatakuje na zewnątrz. Gdyby monitorowała wszystkie posiedzenia komisji zwolnień i badała każdy szpitalny zgon, wcześniej czy później popełniłby błąd, a ona mogłaby go oskarżyć. Naturalnie zdawała sobie sprawę z oczywistego w tej sytuacji problemu: ktoś jeszcze musiał umrzeć.

Wzięła głęboki oddech i sięgnęła po kostium pielęgniarki. Usiłowała nie wyobrażać sobie, jak tamta następna, pozbawiona na razie imienia i twarzy, ale zupełnie rzeczywista ofiara mogłaby wyglądać. Albo kim by była. Albo jakie pielęgnowałaby nadzieje, marzenia i pragnienia. Istniała w jakimś równoległym wszechświecie, tak samo prawdziwa, jak wszyscy inni, a zarazem niematerialna jak duch. Lucy przez chwilę zastanawiała się, czy tamta czekająca na śmierć kobieta nie stanowiła halucynacji, które miało tylu pacjentów szpitala. Po prostu gdzieś tam była, nieświadoma, że jest następna na liście anioła, jeśli ten nie zjawi się dziś w nocy w dyżurce na parterze budynku Amherst.

Z pełną świadomością, że trzyma w rękach los tej nieznanej kobiety, Lucy wolno zaczęła się ubierać.