Kiedy oderwałem wzrok od słów, żeby złapać oddech, Peter stał już w moim mieszkaniu, oparty nonszalancko o ścianę, ze skrzyżowanymi na piersi ramionami i zatroskanym wyrazem twarzy. Ale to było jedyne, co w nim rozpoznałem: ubranie miał w strzępach, skórę rąk popaloną do mięsa i zwęgloną. Policzki i gardło znaczyły mu smugi brudu i krwi. Pozostało w nim tak niewiele Petera, którego zapamiętałem, że nie byłem pewny, czy bym go poznał. Pokój wypełnił się ohydnym strasznym smrodem spalonego mięsa i rozkładu.
Otrząsnąłem się ze zgrozy i przywitałem mojego jedynego przyjaciela.
– Peter, przyszedłeś mi na pomoc - wyszeptałem z wielką ulgą.
Pokręcił głową ale nie odpowiedział. Wskazał swoją szyję, potem usta, dając znak, że słowa są już dla niego niedostępne.
Przeniosłem wzrok na ścianę, na której zebrałem wspomnienia.
– Zaczynałem rozumieć – powiedziałem. – Byłem na przesłuchaniach. Wiedziałem. Nie wszystko, ale bardzo dużo. Kiedy szedłem przez szpital tamtego wieczoru, po raz pierwszy zobaczyłem coś innego. Ale gdzie ty byłeś? Gdzie podziewała się Lucy? Wszyscy układaliście plan, ale nikt nie chciał słuchać mnie, a to ja wiedziałem najwięcej.
Znów się uśmiechnął, jakby podkreślał, że to wszystko prawda.
– Dlaczego mnie wtedy nie słuchałeś? - zapytałem.
Peter smutno wzruszył ramionami. Potem wyciągnął odartą z ciała dłoń. Zawahałem się i nagle między szkieletowymi palcami pojawiła się mgła. Kiedy mrugnąłem, Petera już nie było. Zniknął bez słowa. Jak za dotknięciem różdżki czarodzieja. Pokręciłem głową, próbując rozjaśnić myśli, a kiedy znów podniosłem wzrok, tuż obok miejsca, gdzie przed chwilą stała zjawa Petera, zaczął się powoli materializować anioł.
Lśnił bielą, jakby biło od niego ostre światło. Oślepiło mnie, więc osłoniłem oczy, a kiedy znów spojrzałem, on tam wciąż był. Bezcielesny jak duch, ale nieprzejrzysty, jakby składał się po części z wody, po części z powietrza, po części z wyobraźni. Twarz miał niewyraźną, rozmytą wzdłuż krawędzi. Jedyne, co było ostre, to jego słowa.
– Witaj, Mewa – powiedział. – Nie ma już nikogo, kto by ci pomógł. Tu czy gdziekolwiek. Teraz zostaliśmy tylko ty i ja, i to, co się wydarzyło tamtej nocy.
Spojrzałem na niego i zrozumiałem, że ma rację.
– Nie chcesz przypominać sobie tamtej nocy, prawda, Francis?
Pokręciłem głową, nie ufając własnemu głosowi.
Anioł wskazał drugi koniec pokoju i rosnącą na ścianie opowieść.
– Zbliża się pora umierania, Francis – oznajmił zimno. – Tam i tu.
Rozdział 31
Francis zastał Petera pod dyżurką pielęgniarek na parterze. Była pora rozdawania pigułek i pacjenci ustawiali się w kolejce po odbiór swoich wieczornych lekarstw. Trochę się przepychali, narzekali na to czy na tamto, potrącali, ale ogólnie rzecz biorąc, było spokojnie; dla większości z nich po prostu nadchodziła kolejna noc kolejnego tygodnia, kolejnego miesiąca, kolejnego roku.
– Peter – odezwał się Francis cicho, ale z napięciem w głosie. – Muszę z tobą porozmawiać. I z Lucy. Chyba go widziałem. Wiem, jak możemy go znaleźć.
W rozognionej wyobraźni Francisa wystarczyło wyciągnąć karty trzech mężczyzn, których zostawił na posiedzeniu komisji zwolnień. Jeden z nich okazałby się aniołem. Francis nie miał żadnych wątpliwości i każde słowo zdradzało jego podniecenie.
Peter Strażak był jednak rozkojarzony i ledwie słyszał przyjaciela. Wpatrywał się w drugi koniec korytarza; Francis podążył spojrzeniem za jego wzrokiem. Popatrzył na kolejkę. Zobaczył Gazeciarza i Napoleona, olbrzymiego upośledzonego mężczyznę i drugiego, też upośledzonego, ale agresywnego, trzy kobiety z lalkami i wszystkie inne twarze, które nadawały korytarzom budynku Amherst znajomy wizerunek. Podświadomie czekał, aż usłyszy tubalny głos Kleo, skarżący się na jakąś wyimaginowaną krzywdę, wyrządzoną jej przez „przeklętych bydlaków”, a potem charakterystyczny, rechoczący śmiech, odbijający się od metalowych krat dyżurki. Za ladą stał pan Zły, nadzorując wieczorne wydawanie leków przez siostrę Błąd i zapisując coś na kartce. Co jakiś czas podnosił wzrok i rzucał złe spojrzenie Peterowi. Po chwili wziął papierowy kubeczek ze stojącego przed sobą rządka i wyszedł z dyżurki. Pacjenci rozstąpili się jak wody rzeki. Evans podszedł do Petera i Francisa, zanim chłopak zdążył powiedzieć przyjacielowi coś więcej o swoich odkryciach.
– Proszę, panie Petrel – powiedział Evans sztywno, prawie oficjalnie. – Torazyna. Pięćdziesiąt mikrogramów. To powinno uciszyć głosy, których podobno wciąż pan nie słyszy. – Wcisnął Francisowi papierowy kubeczek. – Połykamy – zakomenderował.
Francis wziął pigułkę, wrzucił ją do ust i natychmiast przesunął językiem między zęby a policzek. Evans przyglądał mu się uważnie, potem gestem nakazał otworzyć usta. Francis usłuchał, a psycholog zajrzał pobieżnie do środka. Nie wiadomo było, czy zobaczył pigułkę, czy nie, ale powiedział szybko:
– Widzisz, Mewa, dla mnie tak naprawdę nie ma znaczenia, czy bierzesz leki. Jeśli tak, no to jest szansa, że któregoś dnia stąd wyjdziesz. Jeśli nie, cóż, rozejrzyj się… – Zatoczył ręką szeroki łuk i wskazał jednego z pacjentów, siwowłosego starca, kruchego, ze skórą przezroczystą i obwisłą jak papier. – Cień człowieka uwięziony w rozpadającym się, skrzypiącym przy każdym ruchu wózku inwalidzkim. I wyobraź sobie, że to będzie twój dom już na zawsze.
Francis odetchnął gwałtownie, ale nic nie odpowiedział. Evans dał mu sekundę, jakby oczekiwał riposty, potem wzruszył ramionami i odwrócił się do Petera.
– Strażak nie dostanie dziś wieczór pigułek – oznajmił sztywno. – Nie dostanie leków prawdziwy morderca. Nie ten zmyślony, którego ciągle szukacie. Prawdziwy. Ty. – Zmrużył oczy. – Nie mamy lekarstwa, które mogłoby zaradzić temu, co dolega tobie, Peter. Nic ci nie pomoże. Nic nie naprawi szkód, które wyrządziłeś. Wyjedziesz stąd, mimo że protestowałem. Mój sprzeciw został odrzucony przez Gulptilila i inne ważne persony. Nieźle się ustawiłeś. Pojedziesz sobie do eleganckiego szpitala, na luksusową terapię, daleko stąd, żeby leczyć nieistniejącą chorobę. Ale nikt nie zna pigułki ani terapii, ani nawet zaawansowanych metod neurochirurgicznych, które mogłyby naprawdę zaradzić temu, co dolega Strażakowi. Arogancji. Wyrzutom sumienia. Nie ma znaczenia, kim się staniesz, Peter, bo wewnątrz zawsze będziesz tym samym. Mordercą. – Przyjrzał się uważnie Peterowi, który stał bez ruchu na środku korytarza. – Kiedyś myślałem – powiedział z goryczą bijącą z każdego słowa – że to mój brat będzie nosił do końca życia blizny po pożarze. Myliłem się. On się wyleczy. Wróci do robienia dobrych i ważnych rzeczy. Ale ty, Peter, ty nigdy nie zapomnisz, prawda? To ty będziesz nosił blizny. Koszmary. Do końca życia.
Po tych słowach pan Zły odwrócił się na pięcie i wrócił do dyżurki. Nikt się do niego nie odezwał, kiedy szedł wzdłuż kolejki. Pacjenci być może nie dostrzegali wielu rzeczy, ale gniew rozpoznawali i ostrożnie usuwali się na bok.
Peter patrzył za nim ponuro.
– Myślę, że ma podstawy, żeby mnie nienawidzić – powiedział. – To, co zrobiłem, dla jednych było słuszne, a dla innych nie. – Nie rozwinął tej myśli. Odwrócił się do Francisa. – Co chciałeś mi powiedzieć?