Stawiała aniołowi czoło w pojedynkę, samotna i opuszczona tak samo, jak gdyby znajdowali się na bezludnej wyspie albo w głębi ciemnej puszczy. Od pomocy dzielił ją jeden bieg schodów. Korytarz. Zamknięte drzwi dormitorium. Pomoc była blisko.
Pomocy nie było nigdzie.
Śmierć przybrała postać mężczyzny z nożem. To on miał władzę: Lucy rozumiała, że w żyłach anioła krąży podniecenie zrodzone z planowania, obserwowania i oczekiwania na ten moment. Lata przymusu i żądzy tylko po to, żeby sięgnąć tej chwili. Wiedziała – i to nie z zajęć na Wydziale Prawa – że musi wykorzystać jego tryumf przeciwko niemu, więc zamiast powiedzieć: „przestań!” albo „proszę!”, albo nawet „dlaczego?”, wypluła spomiędzy spuchniętych warg i zza ruszających się zębów stwierdzenie całkowicie fikcyjne i totalnie aroganckie.
– Od początku wiedziałam, że to ty…
Zawahał się. Potem przycisnął jej płaz noża do policzka.
– Kłamiesz – zasyczał. Ale jej nie zranił.
Jeszcze nie. Lucy kupiła sobie kilka sekund. Nie szansę na przeżycie, ale moment, który zmusił anioła do wahania.
Hałas, jaki Peter i Francis robili, wściekle próbując obluzować metalowy kątownik z łóżka, zaczął w końcu budzić pacjentów z ich niespokojnego snu. Jak duchy powstające z grobów, jeden po drugim, mężczyźni zaczęli się otrząsać, pokonywać głębokie opary codziennych dawek chemii, gramolić się, szarpać, mrugać na niezwykły widok spanikowanego Petera, szarpiącego się z całych sił z metalową ramą.
– Co się dzieje, Mewa? – spytał Napoleon.
Francis podniósł głowę. Znieruchomiał. W pierwszej chwili nie wiedział, co odpowiedzieć. Widział mieszkańców Amherst, jak wolno podnoszą się z łóżek, zbierają w bezkształtną, chaotyczną grupę za Napoleonem i patrzą przez ciemność na Francisa i Petera, których gorączkowe wysiłki zaczynały przynosić skromne wyniki. Peterowi niemal udało się wyrwać kawał ramy metrowej długości; stękał, napierając na oporny metal.
– To anioł – wydyszał Francis. – Jest na korytarzu.
Podniosły się głosy, mamroczące coś w zaskoczeniu i strachu. Kilku mężczyzn uciekło w tył, kuląc się na samą myśl, że morderca Krótkiej Blond może być blisko.
– Co robi Strażak? – spytał Napoleon; jego głos potykał się o każde słowo z wahaniem, poganianym przez niezdecydowanie.
– Musimy otworzyć drzwi – wyjaśnił Francis. – Peter próbuje zdobyć coś, co je wyważy.
– Jeśli anioł jest na korytarzu, nie powinniśmy zabarykadować drzwi? Inny pacjent mruknął coś zgodnie.
– Trzeba go tam zatrzymać. Jeśli się tu dostanie, co nas uratuje?
– Chowajmy się! – zawołał ktoś z tyłu gromady.
W pierwszej chwili Francis pomyślał, że to jeden z jego głosów. Kiedy jednak mężczyźni zakołysali się w niepewności, zrozumiał, że przynajmniej raz jego głosy milczą.
Peter podniósł wzrok. Z czoła ściekał mu pot, od którego jego twarz lśniła w słabej poświacie. Przez chwilę obłęd całej sytuacji prawie go przytłaczał. Mężczyźni z dormitorium, z twarzami już wyrażającymi obawę przed czymś straszliwie niecodziennym, uważali, że lepiej zabarykadować drzwi, niż je otwierać. Spojrzał na swoje dłonie. Miał na nich ziejące rany, zdarł sobie przynajmniej jeden paznokieć, kiedy mocował się z łóżkiem. Znów uniósł wzrok i zobaczył, że Francis podchodzi do kolegów z sali, kręcąc głową.
– Nie – powiedział chłopak z cierpliwością, która kontrastowała z koniecznością natychmiastowego działania. – Anioł zabije pannę Jones, jeśli jej nie pomożemy. Jest tak, jak powiedział Chudy. Musimy objąć dowodzenie. Obronić się przed złem. Powstać i walczyć. Jeśli nie, zło nas odnajdzie. Trzeba działać. I to już.
Mężczyźni znów się skulili. Ktoś się zaśmiał, ktoś załkał, kilku zaskomlało cicho ze strachu. Francis widział na wszystkich twarzach bezradność i zwątpienie.
– Musimy jej pomóc – poprosił. – Szybko.
Pacjenci się zachwiali, zakołysali, jakby napięcie tego, co kazano im robić – cokolwiek by to było – stworzyło targający nimi wicher.
– To jest ta chwila – powiedział Francis z taką determinacją, że nim samym to wstrząsnęło. – Pierwsza. Najlepsza. Właśnie teraz. Wszyscy wariaci z tego budynku dokonają czegoś, czego nikt się nie spodziewa. Każdy myśli, że nie możemy zrobić nic. Nikt nie wyobrażał sobie nawet, na co nas stać. Pomożemy pannie Jones. Wspólnie. Wszyscy naraz.
I wtedy zobaczył coś zadziwiającego. Z tylnych rzędów gromady wystąpił upośledzony olbrzym, tak infantylny we wszystkich swoich zachowaniach, pozornie nierozumiejący nawet najprostszych, najwyraźniej sformułowanych poleceń. Przepchnął się przez mężczyzn. Miał w sobie dziecięcą prostotę. Trudno było powiedzieć, jakim cudem wielkolud zrozumiał cokolwiek z tego, co się działo, ale przez mgłę jego ograniczonej inteligencji przeniknęła najwyraźniej myśl, że Peter i Francis potrzebują pomocy i że wyjątkowo to on może jej udzielić. Olbrzym odłożył swoją szmacianą lalkę na łóżko i wyminął Francisa z determinacją w oku. Chrząknął i jednym ruchem potężnego ramienia odsunął Petera. Potem, na oczach patrzących w milczeniu mężczyzn, chwycił żelazną ramę łóżka i tytanicznym szarpnięciem wyrwał pręt. Pomachał metalową zdobyczą nad głową, uśmiechnął się szeroko i nieskrępowanie, potem podał kątownik Peterowi.
Strażak chwycił prowizoryczny łom i natychmiast wbił między drzwi a framugę, tuż przy zasuwie, po czym naparł na niego całym ciężarem.
Francis zobaczył, że metal się wygina, jęczy jak cierpiące zwierzę, a drzwi zaczynają ustępować.
Peter westchnął potężnie i cofnął się. Znów wepchnął łom w szczelinę i już miał się na niego rzucić, kiedy Francis nagle mu przerwał.
– Peter! – zawołał pospiesznie. – Jakie to było słowo? Strażak znieruchomiał.
– Co? – spytał, zmieszany.
– Słowo. Tamto, którym Lucy miała wzywać pomocy.
– Apollo – wysapał Peter. Potem znów naparł na drzwi.
Tym razem upośledzony olbrzym podszedł, żeby mu pomóc, i obaj połączyli swoje wysiłki.
Francis odwrócił się do zebranych, którzy stali nieruchomo, jakby czekali, aż ktoś ich uwolni.
– Dobra – zawołał tonem generała przemawiającego do armii przed szturmem. – Musimy im pomóc.
– Co mamy robić? – Tym razem zapytał Gazeciarz. Francis podniósł rękę jak sędzia startowy podczas wyścigu.
– Hałasujmy. Niech usłyszą na górze. Wzywajmy pomocy…
– Pomocy! Pomocy! – krzyknął natychmiast z całych sił jeden z mężczyzn. – Pomocy! – zawołał po raz trzeci, już słabiej, po czym umilkł.
– To na nic – powiedział z emfazą Francis. – Nikt nigdy nie zwraca na takie wołanie uwagi. Musimy najgłośniej, jak damy radę, krzyczeć „Apollo!”…
Strach, zmieszanie i wątpliwości zamieniły mężczyzn w nierówny, cichy chórek. Kilka razy wymamrotali: „Apollo”.
– „Apollo”? – spytał Napoleon. – Dlaczego „Apollo”?
– To jedyne słowo, które zadziała – odparł Francis.
Wiedział, że to brzmiało zupełnie irracjonalnie, ale mówił z takim przekonaniem, że uciął wszelką dalszą dyskusję.