Выбрать главу

Wykręciłem się, ciskając przez pokój krzesłem w upiorną postać. Drewniana rama roztrzaskała się z hukiem, sypiąc drzazgami. Wykrzykiwałem swój sprzeciw, mierząc pozostałe mi siły. Miałem nadzieję, że przez kilka ostatnich chwil zdołam wypełnić wolną przestrzeń na samym dole ściany i dokończyć opowieść.

Popełzłem po zimnej podłodze tak samo jak zeszłej północy.

Za sobą słyszałem łomotanie do drzwi mojego mieszkania i powtarzane gniewne żądanie. Wołały mnie głosy, które brzmiały znajomo, ale dobiegały jakby z oddali, z przeciwnego brzegu otchłani nie do przebycia. Pomyślałem, że nie istnieją.

– Wynoście się! – krzyknąłem. - Zostawcie mnie w spokoju!

Nie wiedziałem, czy łomot był prawdziwy, czy tylko go sobie wymyśliłem. Wszystko wymieszało się w mojej wyobraźni, a przekleństwa i wrzaski anioła wypełniły mi uszy, wypierając wszelkie inne wołania, dochodzące gdzieś spoza kilku metrów kwadratowych mojego świata.

Ciągnąłem, na poły niosłem, na poły wlokłem Petera przez piwniczny magazyn, próbując uciec od trupa mordercy, leżącego w pustce za nami. Macałem drogę przed sobą, odpychając wszelkie napotykane przeszkody. Pełzłem naprzód, choć nie wiedziałem nawet, czy w dobrym kierunku. Czułem, że każdy przebyty metr zbliża Petera do ocalenia, ale także do śmierci, jakby to były dwie zbieżne linie na olbrzymim wykresie, a gdyby się wreszcie spotkały, ja przegrałbym walkę, a on by umarł. Nie miałem wiele nadziei, że którykolwiek z nas przeżyje, dlatego kiedy zobaczyłem, że przede mną otwierają się drzwi i wąski promień światła wpada niezapowiedzianie w otaczającą mnie ciemność, popłynąłem ku jasności.

Anioł wył mi nad głową. Sięgnąłem do ściany i pomyślałem, że nawet jeśli miałbym za kilka sekund umrzeć, muszę opowiedzieć, jak podniosłem wzrok i zobaczyłem charakterystyczną, olbrzymią sylwetkę Dużego Czarnego w wąskiej szczelinie światła, i usłyszałem muzykę jego głosu, kiedy zawołał:

– Francis? Mewa? Jesteście tam?

– Francis? – krzyknął Duży Czarny, stając w drzwiach prowadzących w dół, do piwnicy ciepłowni i tuneli grzewczych. Obok pojawił się jego brat, tuż za nim doktor Gulptilil. – Mewa? Jesteście tam?

Zanim zdążył wyciągnąć rękę i znaleźć włącznik lampy przy chybotliwych schodach, usłyszał słaby, ale znajomy głos, dobiegający z ciemności:

– Panie Moses, niech nam pan pomoże!

Żaden z braci nie wahał się ani chwili. Cienkie wołanie, które z trudem wydostało się z czarnej jamy, mówiło wszystko, co musieli wiedzieć. Obaj rzucili się pędem w tamtą stronę, a doktor Gulptilil, wciąż trzymający się ostrożnie z tyłu, włączył światło.

To, co zobaczył w słabej żółtej poświacie, od razu zmusiło go do działania. Przez śmieci i stare rupiecie, wymazany krwią i brudny, pełzł Francis. Wlókł ze sobą półprzytomnego Petera, który zaciskał ręką olbrzymią ranę w boku, zostawiającą na betonie czerwoną wstęgę. Doktor Gulptilil spojrzał dalej i wzdrygnął się na widok trzeciego pacjenta, dalej w głębi piwnicy, z oczami szeroko otwartymi w wyrazie zaskoczenia i śmierci, z wielkim, myśliwskim nożem utkwionym w piersi.

– O mój Boże – wymamrotał i pobiegł za Dużym i Małym Czarnym, którzy już próbowali udzielić pierwszej pomocy Peterowi i Francisowi.

– Nic mi nie jest, nic mi nie jest – powtarzał Francis bez przekonania, ale była to jedyna myśl, która przebijała się przez zalewające go fale wyczerpania i ulgi.

Duży Czarny ogarnął wszystko jednym spojrzeniem i chyba zrozumiał, co się tu wydarzyło. Pochylił się nad Peterem. Odchylił strzępy jego koszuli i odsłonił całą ranę. Mały Czarny przyskoczył do Francisa i szybko sprawdził, czy chłopak nie jest ranny, mimo jego protestów i kręcenia głową.

– Nie ruszaj się, Mewa – powiedział. – Muszę zobaczyć, czy jesteś cały. – Potem szepnął coś jeszcze, głową wskazując trupa anioła. – Dobrze się spisałeś, Mewa. – Zadowolony, że Francis nie odniósł poważnych ran, odwrócił się, by pomóc bratu.

– Jest źle? – spytał Piguła, nachylając się nad dwoma pielęgniarzami i patrząc na Petera.

– Bardzo źle – odparł Duży Czarny. – Musi natychmiast jechać do szpitala.

– Możemy go wnieść na górę? – spytał Gulptilil.

Duży Czarny nie odpowiedział, tylko wsunął potężne ramiona pod bezwładnego Petera i z chrząknięciem wysiłku podniósł go z zimnej podłogi, potem zaniósł po schodach do ciepłowni, jak pan młody przenoszący przez próg świeżo poślubioną żonę. Podszedł wolno do wejścia, ostrożnie przyklęknął i położył Petera.

– Musimy sprowadzić pomoc – zwrócił się do Gulptilila.

Rozumiem – odparł dyrektor. Trzymał już w dłoni słuchawkę starego, czarnego telefonu i wybierał na tarczy numer. – Ochrona? – rzucił szybko, kiedy go połączyło. – Mówi doktor Gulptilil. Potrzebna mi karetka. Zgadza się, jeszcze jedna. Ma natychmiast podjechać pod ciepłownię. Tak, to sprawa życia i śmierci. Proszę wezwać w tej chwili. Albo jeszcze szybciej. – Odłożył słuchawkę.

Francis wyszedł z piwnicy za Dużym Czarnym i stał obok Małego, który mówił do Petera, zachęcając go bez przerwy, żeby się trzymał, że pomoc już jedzie. Przypominał mu, że nie może umrzeć tej nocy, nie po tym, co się stało i co zostało osiągnięte. Jego pewny, spokojny głos przywołał uśmiech na twarz Petera, któremu udało się pokonać ból i szok, i wrażenie, że życie wycieka mu przez rozdarte ciało. Nic jednak nie powiedział. Duży Czarny wziął jego głowę na kolana, potem zdjął swoją pielęgniarską bluzę, zwinął ją w kłąb i przycisnął do rany Petera.

– Pomoc jest w drodze – powiedział Gulptilil, nachylając się nad Strażakiem, ale ani on, ani pozostali nie wiedzieli, czy ranny go słyszał.

Doktor wziął głęboki oddech, rozejrzał się, potem zaczął gorączkowo rozmyślać, próbując ocenić zło, które stało się tej nocy. Wiedział, że nazwanie tego bałaganem to duże niedopowiedzenie. Widział tylko przyprawiający o zawrót głowy nawał raportów, dochodzeń, ostrych pytań, na które odpowiedzi mogły być bardzo trudne. A on musiał wszystkiemu sprostać. Działająca na własną rękę prokurator jechała właśnie do szpitala ze strasznymi ranami, których żaden lekarz z izby przyjęć na pewno nie mógł przemilczeć, a to oznaczało, że w ciągu kilku godzin do bram szpitala zapuka policja. Doktor patrzył na pacjenta, cieszącego się złą sławą i dużym zainteresowaniem wielu ludzi, jak wykrwawiał się na podłodze, kurczowo trzymając się życia zaledwie na kilka godzin przed tym, jak miał zostać w tajemnicy wysłany do innego stanu. Do tego dochodził trzeci pacjent, martwy, najwyraźniej zabity przez tego o złej sławie i jego towarzysza schizofrenika.

Doktor rozpoznał tego trzeciego. Wiedział, że w archiwach szpitala leży karta, w której on sam napisał jednoznacznie: poważne upośledzenie. Katatonia. Prognozy wstrzymane. Wymagana długoterminowa opieka.

Mężczyzna był kilka razy wypuszczany na weekend pod opieką swojej starej matki i ciotki.

Im dłużej doktor się nad tym zastanawiał, tym jaśniej uświadamiał sobie, że jego kariera zależy od decyzji, jakie podejmie w ciągu następnych kilku chwil. Po raz drugi tej nocy usłyszał w dali wycie syren. Zaczął myśleć jeszcze bardziej gorączkowo.