Pomyślałem, że muszę jej powiedzieć wiele rzeczy, ale zamiast tego zapytałem tylko:
– Lucy, dlaczego nie uratowałaś Petera?
Uśmiechnęła się smutno i pokręciła głową.
– Chciałam – odparła. – Ale Strażak musiał uratować się sam. Ja nie mogłam tego zrobić. Ani nikt inny. Tylko on.
Westchnęła, a ja spojrzałem nad jej ramieniem i zobaczyłem, że ściana, na której wypisałem historię sprzed wielu lat, pozostała nietknięta. Rzędy odręcznego pisma maszerowały w górę i w dół, spomiędzy nich wyskakiwały rysunki. Była tam cała opowieść, tak samo jak w noc, kiedy w końcu przyszedł po mnie anioł, ale ja wyśliznąłem się z jego uchwytu. Lucy podążyła wzrokiem za moim spojrzeniem i odwróciła się bokiem do ściany.
– Napracowałeś się, Mewa – stwierdziła.
– Czytałaś?
– Tak. Wszyscy czytaliśmy.
Milczałem.
– Rozumiesz, są ludzie, którzy mogą ucierpieć przez to, co opisałeś – powiedziała.
– Ucierpieć?
– Reputacje. Kariery. Takie rzeczy.
– To niebezpieczne?
– Możliwe. Nigdy nic nie wiadomo.
– Co mam zrobić?
Lucy znów się uśmiechnęła.
– Nie odpowiem na to pytanie za ciebie, Mewa. Ale przywiozłam ci kilka prezentów; mogą ci pomóc podjąć decyzję.
– Prezentów?
– No, powiedzmy…
Wskazała kartonowe pudło pod ścianą. Wyjąłem ze środka kilka rzeczy.
Pierwszą była paczka dużych, żółtych zeszytów. Dalej pudełko ołówków z gumkami. Pod spodem dwie puszki matowej, białej, lateksowej farby, wałek, tacka i duży, sztywny pędzel.
– Widzisz, Mewa – zaczęła ostrożnie Lucy, odmierzając słowa z sędziowską precyzją. – Prawie każdy może tu przyjść i przeczytać słowa, które wypisałeś na ścianie. I może je zinterpretować na wiele sposobów. I, na przykład, będzie się zastanawiał, ile ciał jest pogrzebanych na cmentarzu starego szpitala stanowego. I jak te ciała tam trafiły.
Kiwnąłem głową.
– Ale z drugiej strony, Francis, to twoja opowieść i masz prawo ją zachować. Po to te notesy; są trochę trwalsze i o wiele bardziej osobiste. Tamte słowa na ścianie już zaczynają blaknąć i niedługo zupełnie się zatrą.
Widziałem, że mówi prawdę.
Lucy uśmiechnęła się, otworzyła usta, jakby chciała powiedzieć coś jeszcze, ale się rozmyśliła. Zamiast tego pochyliła się i pocałowała mnie w policzek.
– Dobrze cię znów widzieć, Mewa – powtórzyła. – Od teraz bardziej na siebie uważaj.
Opierając się ciężko na lasce, przy każdym kroku ciągnąc za sobą okaleczoną nogę jak wspomnienie tamtej nocy, wolno wykuśtykała z pokoju. Duży i Mały Czarny przez chwilę za nią patrzyli, potem bez słowa uścisnęli mi rękę i wyszli.
Kiedy drzwi się zamknęły, odwróciłem się do ściany. Przemknąłem wzrokiem po wszystkich zapisanych tam słowach i ostrożnie rozpakowałem ołówki i zeszyty. Wahałem się najwyżej kilka sekund, zanim przepisałem z samej góry:
Francis Xavier Petrel przyjechał do Szpitala Western State karetką, zapłakany ze związanymi i skutymi rękami i nogami. Padał ulewny deszcz, szybko zapadał zmrok. Francis miał dwadzieścia jeden lat i był przerażony bardziej niż kiedykolwiek w całym swoim krótkim i – aż do tej pory - dość nudnym życiu…
Malowanie, pomyślałem, może poczekać kilka dni.