Nawet Peter Strażak, zazwyczaj zarażający spokojem wszystkich uczestników sesji, nie mógł usiedzieć; kilka razy przypalał papierosa i zaczynał chodzić po obrzeżu koła. Kojarzył się Francisowi z bokserem, tuż przed pojedynkiem – rozgrzewającym się na ringu, wymierzającym prawe i lewe ciosy w nieistniejące szczęki, podczas gdy przeciwnik czeka w przeciwległym narożniku.
Gdyby Francis był weteranem szpitala psychiatrycznego, rozpoznałby wyraźny skok poziomu paranoi u wielu innych pacjentów. Wszystko wciąż pozostawało niewyartykułowane; przypominało czajnik, w którym woda zaczyna się już gotować, ale gwizdek jeszcze milczy. Coś jednak wisiało w powietrzu, trochę jak brzydki zapach w upalne popołudnie. Głosy Francisa krzykiem domagały się uwagi i uciszenie ich wymagało jak zwykle sporej siły woli. Czuł, że napinają mu się mięśnie ramion i brzucha, jakby w ten sposób wspomagały umysł w trzymaniu wyobraźni na wodzy.
– Myślę, że powinniśmy porozmawiać o wydarzeniach zeszłej nocy – zaczął wolno pan Evans. Okulary zsunęły mu się lekko, więc patrzył ponad nimi, skacząc wzrokiem od pacjenta do pacjenta.
Evans był jednym z tych ludzi, pomyślał Francis, którzy wygłaszają pozornie oczywiste stwierdzenia – na przykład konieczność porozmawiania o tym, co i tak zaprzątało myśli wszystkich – ale spojrzeniem sugerują, że chodzi im o coś zupełnie innego.
Jeden z mężczyzn natychmiast naciągnął koszulę na głowę i zakrył uszy dłońmi. Inni zaczęli się wiercić na krzesłach. Nikt z początku się nie odzywał; rozpełzające się po sali milczenie zdawało się Francisowi napięte jak wiatr wypełniający żagle łodzi – niewidzialne. Po chwili sam strzaskał tę ciszę.
– Gdzie jest Chudy? – zapytał. – Dokąd go zabrali? Co z nim zrobili? Panu Evansowi najwyraźniej ulżyło, że na pierwsze pytania tak łatwo odpowiedzieć. Odchylił się na oparcie metalowego krzesła.
– Chudy został zabrany do aresztu hrabstwa – oznajmił. – Przebywa w pojedynczej celi pod całodobową obserwacją. Doktor Gulptilil był u niego dzisiaj rano. Dopilnował, żeby Chudy dostawał leki w odpowiednich dawkach. Chudy ma się dobrze. Jest trochę spokojniejszy niż przed… – przerwał -… tym zajściem.
Grupa przez chwilę przyswajała to obwieszczenie. Z następnym pytaniem wyrwała się Kleo.
– Dlaczego nie przywiozą go z powrotem? Tu jest jego miejsce. Nie w więzieniu, za kratami, bez słońca, za to pewnie ze zgrają kryminalistów. Drani. Gwałcicieli i złodziei, założę się. Biedny Chudy. W rękach policji. Faszystowskich bydlaków.
– Dlatego że jest oskarżony o przestępstwo – odparł szybko Evans. Dziwnie uchylał się od użycia słowa „morderstwo”.
– Ale ja czegoś nie rozumiem – wtrącił się Peter Strażak dość cicho, żeby wszyscy odwrócili się do niego. – Chudy jest wariatem. Wszyscy widzieliśmy, jak się szarpał. Cierpiał na…
– Dekompensację – dokończył sztywno pan Zły.
– Wyjątkowo durne określenie – stwierdziła ze złością Kleo. – Po prostu głupie, durne, cholernie do niczego drańskie słówko.
– Właśnie – ciągnął Peter, nabierając rozpędu. – Coś się z nim działo. Wszyscy to wiedzieliśmy, przez cały dzień było z nim coraz gorzej i nikt nic nie zrobił, żeby mu pomóc. Więc eksplodował. A przecież trafił do szpitala przez swoje wcześniejsze problemy, więc dlaczego go oskarżyli? Czyżby wiedział, co robi?
Evans przygryzł wargę.
– To ustali prokurator hrabstwa – odparł po chwili. – Do tego czasu Chudy zostanie tam, gdzie jest…
– A ja uważam, że powinni go przywieźć z powrotem tu, gdzie ma przyjaciół – mruknęła Kleo gniewnie. – Tylko nas teraz zna. Nie ma żadnej rodziny oprócz nas.
Wszyscy mruknęli zgodnie.
– Nie możemy czegoś zrobić? – spytała kobieta z włosami posklejanymi w strąki.
Jej pytanie również wywołało pomruk aprobaty.
– Cóż, myślę, że powinniśmy dalej rozmawiać o problemach, przez które tu trafiliśmy – odparł pan Zły zupełnie nieprzekonująco. – Pracując nad powrotem do zdrowia, może znajdziemy sposób, żeby pomóc Chudemu.
– Cholerna głupota. – Kleo prychnęła z wyraźnym obrzydzeniem. – Idioci, durne bydlaki.
Francis nie był pewien, kogo konkretnie miała na myśli, ale nie mógł powiedzieć, że nie zgadza się z jej doborem słów. Kleo miała cesarską umiejętność trafiania w sedno sprawy w wyjątkowo pogardliwy i władczy sposób. Cała grupa zaczęła przeklinać. Sala wypełniła się złowrogim gwarem.
Pan Zły podniósł rękę, coraz bardziej zdesperowany.
– Takie gniewne gadanie nie pomoże Chudemu ani nikomu z nas – powiedział. – Więc dajmy sobie z tym spokój. – Machnął dłonią, jakby coś przecinał.
Francis przyzwyczaił się już do tego gestu; było to jedno z licznych zachowań psychologa, które podkreślało, kto tu jest normalny i kto z tej racji powinien sprawować kontrolę. I jak zwykle gest ten miał odpowiednio zastraszający skutek: grupa powoli się uspokoiła, wszyscy niechętnie opadli na krzesła, a iskra buntu zgasła w stęchłym powietrzu. Peter Strażak nie poddał się jednak nastrojowi. Siedział ze skrzyżowanymi ramionami i ściągniętymi brwiami.
– Myślę, że gniewnego gadania wcale nie jest za dużo – odezwał się w końcu, niezbyt głośno, ale z wyraźnym naciskiem. – I nie rozumiem, dlaczego miałoby nie pomóc Chudemu. Kto wie, co w tej chwili może mu pomóc albo nie? Moim zdaniem powinniśmy protestować jeszcze dobitniej.
Pan Zły odwrócił się do niego gwałtownie.
– Ty byś tak pewnie zrobił.
Obaj popatrzyli na siebie z nienawiścią; Francis dostrzegł, że niewiele brakuje, żeby doszło do czegoś poważniejszego. Potem, niemal tak samo nagle, wrażenie to zniknęło, bo pan Zły znów się odwrócił.
– Powinieneś zachować swoje opinie dla siebie. Tam, gdzie ich miejsce – powiedział z wyższością i lekceważeniem.
Cała grupa zamarła.
Peter zastanawiał się nad odpowiedzią, ale w tej chwili od strony drzwi dobiegł jakiś dźwięk.
Wszyscy popatrzyli w tamtą stronę. Do sali powoli wtoczył swoje cielsko Duży Czarny. Przez chwilę zasłaniał sobą wejście. Potem za nim weszła kobieta, którą Francis widział przez okno na początku sesji. Za nią z kolei pojawił się Piguła i, na końcu, Mały Czarny. Obaj pielęgniarze stanęli jak wartownicy przy drzwiach.
– Panie Evans – odezwał się Gulptilil. – Przepraszam, że przerywamy sesję…
– To nic – odparł Zły. – I tak mieliśmy właśnie kończyć.
Francisowi przeszło przez myśl, że coś dopiero się właśnie zaczynało. Tak naprawdę jednak nie słuchał rozmowy dwóch mężczyzn. Wpatrywał się w kobietę stojącą między braćmi Moses.
Miał wrażenie, że zauważa wiele rzeczy jednocześnie: była szczupła i wyjątkowo wysoka, miała z metr osiemdziesiąt pięć wzrostu; jej wiek oceniał na trzydzieści lat. Skóra w odcieniu jasnego, kakaowego brązu przypominała kolorem jesienne liście dębu, a oczy sprawiały wrażenie nieco orientalnych. Włosy opadały jej lśniącą, czarną falą za ramiona. Rozpięty beżowy płaszcz ukazywał niebieski kostium. W smukłych delikatnych dłoniach trzymała skórzaną teczkę i patrzyła przed siebie ze stanowczością, która musiała uciszyć nawet najbardziej rozkojarzonego pacjenta. Francisowi zdawało się, że jej obecność wygasiła omamy i obawy zajmujące wszystkie krzesła.
W pierwszej chwili pomyślał, że to najpiękniejsza kobieta, jaką w życiu widział; potem odwróciła się lekko i zobaczył, że bok jej twarzy znaczy długa, biała blizna. Szrama przecinała brew, przeskakiwała nad okiem, a potem zbiegała zygzakiem po policzku i kończyła się na linii szczęki. Znamię podziałało na niego jak zegarek hipnotyzera: nie mógł oderwać wzroku od poszarpanej linii, dzielącej twarz kobiety na dwie części. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie przypomina to oglądania dzieła jakiegoś szalonego artysty, który przerażony nieoczekiwaną doskonałością swojego obrazu, chwycił nóż i rzucił się na własną sztukę z niespodziewanym okrucieństwem.