Выбрать главу

– Dlatego kazali nam tam przyjść i patrzeć – powiedziała Lucy. – Bo uważali, że zostanie pan najlepszym inspektorem pożarowym w bostońskiej straży. Ale nic z tego nie wyszło, prawda?

– Och. – Peter uśmiechnął się szerzej, jakby w słowach Lucy Jones krył się żart, którego Francis nie usłyszał. – Można by się co do tego spierać. Wszystko zależy, jak się postrzega pewne rzeczy. Na przykład sprawiedliwość, co jest słuszne i tak dalej. Ale to nie moja historia tu panią ściągnęła, prawda, panno Jones?

– Owszem. Chodzi mi o morderstwo stażystki.

Peter popatrzył na panią prokurator. Potem zerknął na Francisa, na Dużego i Małego Czarnego, którzy stali pod ścianą, w końcu na Gulptilila siedzącego niespokojnie za biurkiem.

– Dlaczegóż to – zwrócił się wolno do Francisa – dlaczegóż to, Mewo, prokurator z Bostonu miałaby rzucać wszystko i jechać taki kawał do Szpitala Western State, żeby przepytać dwóch wariatów o śmierć, do której doszło poza jej jurysdykcją skoro już aresztowano i oskarżono podejrzanego? Coś musiało wzbudzić jej zainteresowanie, Mewo. Ale co? Co mogło skłonić pannę Jones, żeby przybyła tu w pośpiechu i zażądała rozmowy z dwójką świrów?

Francis spojrzał na Lucy Jones, która patrzyła na Petera Strażaka, wyraźnie zaintrygowana. Po długiej chwili odwróciła się do Francisa i z lekkim uśmieszkiem, przekrzywionym trochę w stronę blizny na twarzy, zapytała:

– Cóż, panie Petrel… Może pan odpowiedzieć na to pytanie?

Francis przez moment się zastanawiał. Wyobraził sobie Krótką Blond taką jak ją znaleźli.

– Ciało – odparł. Lucy się uśmiechnęła.

– Tak, istotnie. Panie Petrel… Mogę mówić Francis? Chłopak kiwnął głową.

– Co w związku z tym ciałem?

– Było w nim coś wyjątkowego.

– To prawdopodobne – podjęła Lucy. Spojrzała na Petera Strażaka. – Może pan zechce się włączyć?

– Nie – odparł Peter, krzyżując ramiona na piersi. – Mewie świetnie idzie. Niech mówi dalej.

Lucy wróciła spojrzeniem do Francisa.

– A więc…?

Francis opadł na chwilę na oparcie i równie szybko się wyprostował. Zastanawiał się, do czego mogła zmierzać. Zalewały go fale wspomnień Krótkiej Blond, jej skurczonych zwłok, poszarpanego ubrania. Uświadomił sobie, że to wszystko było układanką, a siedząca naprzeciw niego piękna kobieta stanowiła jeden z elementów.

– Brakujące części palców u dłoni – dodał. Lucy kiwnęła głową i nachyliła się do niego.

– Opowiedz mi o dłoni – poprosiła. – Jak, według ciebie, wyglądała? Doktor Gulptilil niespodziewanie się wtrącił.

– Policja robiła zdjęcia, panno Jones. Na pewno może je pani obejrzeć. Nie rozumiem, co…

Ucichł, bo kobieta gestem zachęciła Francisa do dalszej wypowiedzi.

– Wyglądały, jakby ktoś, ten morderca, je odciął – powiedział.

Lucy znów kiwnęła głową.

– Dobrze. Czy możesz mi powiedzieć, dlaczego ten oskarżony, jak on się nazywa…

– Chudy – podsunął Peter Strażak. Jego głos nabrał głębszego, solidniejszego tonu.

– Tak… dlaczego Chudy, którego obaj znaliście, miałby zrobić coś takiego?

– Nie. Nie było powodu.

– Nie przychodzi ci do głowy żaden motyw, dla którego zapragnąłby tak naznaczyć tę młodą kobietę? Nic wcześniej nie mówił? A może zauważyłeś coś w jego zachowaniu?

– Nie – odparł Francis. – Nic, co wiem o Chudym, nie pasuje do tego, jak zginęła Krótka Blond.

– Rozumiem. – Lucy pokiwała głową. – Czy zgodziłby się pan z tym stwierdzeniem, doktorze? – Odwróciła się do Gulptilila.

Absolutnie nie! – zaprzeczył z mocą. – Wcześniej ten mężczyzna zachowywał się bardzo gwałtownie. Próbował zaatakować stażystkę. Miał wyraźną skłonność do grożenia przemocą w wielu przypadkach w przeszłości, a w swoim stanie pobudzenia przekroczył granicę zahamowań, tak jak się tego obawiał personel.

– A więc nie zgadza się pan z oceną pacjentów?

– Nie. Policja znalazła dowody rzeczowe przy jego łóżku. A na nocnej koszuli miał krew zamordowanej pielęgniarki.

– Znam te szczegóły – powiedziała Lucy zimno. Odwróciła się do Francisa. – Moglibyśmy wrócić do odciętych palców, Francis? – spytała, wyraźnie uprzejmiej. – Opisz dokładnie, co widziałeś.

– Opuszki czterech palców, prawdopodobnie odcięte. Dłoń leżała w kałuży krwi. – Francis podniósł rękę przed twarz, próbując sobie wyobrazić, jak jego własna dłoń by wyglądała bez palców.

– Jeśli Chudy, wasz przyjaciel, to zrobił…

Peter jej przerwał.

– Mógł zrobić wiele rzeczy. Ale nie to. Na pewno też nie napastował tej dziewczyny seksualnie.

– Skąd wiesz?! – warknął ze złością doktor Gulptilil. – To czyste gdybanie. Widywałem tego rodzaju okaleczenia i zapewniam panią, że mogły zostać dokonane wieloma metodami. Nawet przypadkiem. Stwierdzenie, że Chudy nie byłby zdolny okaleczyć dłoni pielęgniarki, to tylko domysły! Widzę, do czego pani zmierza, panno Jones, i uważam, że to myślenie nie tylko do niczego nie prowadzi, ale też grozi zakłóceniem pracy całego szpitala!

– Naprawdę? – Lucy znów odwróciła się do lekarza. Zamilkła, potem spojrzała na pacjentów. Otworzyła usta, żeby zadać kolejne pytanie, ale Peter nie dopuścił jej do głosu.

– Wiesz, Mewo – zwrócił się do Francisa, ale patrzył na Lucy Jones – domyślam się, że nasza młoda pani prokurator widziała już niejedne podobnie okaleczone zwłoki.

Lucy Jones uśmiechnęła się, lecz bez cienia wesołości. To był, pomyślał Francis, jeden z tych uśmiechów, którymi maskuje się najróżniejsze uczucia.

– Zgadł pan, Peter – powiedziała.

Peter zmrużył oczy jeszcze bardziej i opadł na oparcie krzesła, jakby intensywnie się nad czymś zastanawiał. Potem znów się odezwał. Mówił do Francisa, ale jego słowa były tak naprawdę przeznaczone dla siedzącej naprzeciw niego kobiety.

– Myślę sobie też, Mewo, że nasz gość jest obarczony zadaniem znalezienia człowieka, który obciął palce innym kobietom. I dlatego pani prokurator tak szybko tu przyjechała i tak bardzo chce z nami porozmawiać. I wiesz, co jeszcze, Mewo?

– Co, Peter? – spytał Francis, chociaż już przeczuwał odpowiedź.

– Założę się, że nocą, w zupełnej ciemności swojej sypialni w Bostonie leżąc samotnie w łóżku, w splątanej i przepoconej pościeli, panna Jones śni koszmary o każdym z tych okaleczeń i tym, co mogą oznaczać.

Francis nic nie powiedział, a Lucy Jones powoli kiwnęła głową.

Rozdział 9

Odsunąłem się od ściany, upuszczając ołówek na podłogę. Brzuch bolał mnie od stresu przypominania. W gardle mi zaschło, czułem serce tłukące się w piersi. Odwróciłem się od słów zawieszonych na brudnobiałej farbie i poszedłem do małej łazienki. Odkręciłem gorącą wodę w umywalce, potem też prysznic. Ogarnęło mnie lepkie, wilgotne ciepło, a świat dookoła zaczął zamieniać się w mgłę. Tak zapamiętałem tamte chwile w gabinecie Piguły, kiedy prawda o naszej sytuacji zaczynała nabierać formy. Łazienka zaparowała i poczułem astmatyczną krótkość oddechu, taką samą jak tamtego dnia. Spojrzałem na swoje odbicie w lustrze. Coraz trudniej było stwierdzić, czy wyglądam tak jak teraz, starzejący się, łysiejący, z zaczątkami zmarszczek, czy tak, jak wyglądałem wtedy, kiedy miałem swoją młodość i swoje problemy, jedno przemieszane z drugim, a skórę i mięśnie napięte tak samo jak wyobraźnię. Za moim lustrzanym odbiciem były półki z lekarstwami. Czułem drżenie rąk, ale też, co gorsza, grzmiący, przypominający trzęsienie ziemi dygot gdzieś w środku, jakby na równinach mojego serca zachodził właśnie potężny sejsmiczny wstrząs. Wiedziałem, że powinienem wziąć leki. Uspokoić się. Odzyskać panowanie nad emocjami. Uciszyć wszystkie siły, które czaiły się pod skórą. Czułem szaleństwo, próbujące przejąć myśli. Jak wspinacz, rozpaczliwie szukający palcami zaczepienia na urwisku, który wie, że jeśli czegoś się nie chwyci, runie w otchłań.