Выбрать главу

– Osiemnaście miesięcy temu – powiedziała, kiedy zdjęcie sunęło po drewnianym blacie.

Z pliku wysunęła następne.

– Czternaście miesięcy temu.

Wyjęła trzecie.

– Dziesięć miesięcy temu.

Francis nachylił się do przodu i zobaczył, że każde zdjęcie przedstawiało młodą kobietę. Lśniące, czerwone strumienie krwi znaczyły gardła ofiar. Ubrania były porozrywane. Szeroko otwarte oczy wyrażały zgrozę. Wszystkie wyglądały jak Krótka Blond, a Krótka Blond wyglądała jak każda z nich. Były różne, a zarazem takie same. Francis przyjrzał się uważniej, kiedy na blat wjechały trzy następne zdjęcia – zbliżenia prawych dłoni ofiar. Potem zauważył: pierwszej brakowało jednego palca, drugiej dwóch, trzeciej trzech.

Zmusił się do oderwania wzroku i spojrzał na Lucy Jones. Miała zmrużone oczy i zacięty wyraz twarzy. Przez chwilę, pomyślał, emanowała jednocześnie żarem i lodowatym chłodem.

Powoli odetchnęła.

– Znajdę tego człowieka, doktorze – oznajmiła cichym, twardym głosem.

Piguła bezradnie patrzył na zdjęcia. Francis widział, że doktor ocenia powagę sytuacji. Po chwili Gulptilil sięgnął, zebrał wszystkie fotografie jak karciarz, który składa talię po przetasowaniu, ale dobrze wie, gdzie jest as pik. Ułożył je w stosik i postukał nim o biurko, żeby wyrównać krawędzie. Potem podał zdjęcia Lucy.

– Tak – powiedział wolno. – Wierzę, że go pani znajdzie. A przynajmniej będzie pani próbować.

Francis nie sądził, by Piguła naprawdę tak myślał. Potem zmienił zdanie: może niektóre rzeczy mówił poważnie, a inne nie. Ustalenie tego wydawało się bardzo trudne.

Doktor wrócił na swój fotel i odzyskał spokój. Przez chwilę bębnił palcami o blat biurka. Spojrzał na młodą prokurator i uniósł krzaczaste, czarne brwi, jakby spodziewając się następnego pytania.

– Będę potrzebowała pana pomocy – powiedziała w końcu Lucy.

Doktor Gulptilil wzruszył ramionami.

– Oczywiście. To nie ulega wątpliwości. Mojej i innych. Ale mimo dramatycznych podobieństw między zabójstwem w szpitalu a tymi, które tak teatralnie nam pani pokazała, uważam, że jest pani w błędzie. Sądzę, że na naszą stażystkę napadł pacjent, który został już aresztowany i oskarżony. Jednak aby sprawiedliwości stało się zadość, pomogę pani w każdy dostępny mi sposób, choćby po to, żeby panią uspokoić, panno Jones.

Francis znów miał wrażenie, że każde słowo wyrażało jedno, a znaczyło coś zupełnie innego.

– Zostanę tutaj, aż uzyskam jakieś odpowiedzi – oznajmiła Lucy.

Doktor Gulptilil wolno pokiwał głową. Uśmiechnął się niewesoło.

– Znajdowanie odpowiedzi chyba nie jest naszą specjalnością – stwierdził ponuro. – Pytań mamy aż w nadmiarze, ale odpowiedzi znaleźć tu o wiele trudniej. A już na pewno nie tak prawniczo precyzyjne, na jakich chyba pani zależy, panno Jones. Tak czy inaczej – ciągnął – pozostajemy do pani dyspozycji, w ramach naszych możliwości.

– Żeby przeprowadzić odpowiednie dochodzenie – odparła szorstko Lucy – jak pan słusznie zauważył, będę potrzebowała pomocy. I dostępu.

– Pozwolę sobie przypomnieć pani raz jeszcze: to szpital psychiatryczny, panno Jones – wytrajkotał doktor. – Nasze cele są zupełnie inne niż pani. I, jak sądzę, mogą być sprzeczne. A przynajmniej istnieje takie prawdopodobieństwo. Pani obecność tutaj nie może zakłócać sprawnego działania ośrodka. Nie wolno też pani działać tak obcesowo, by naruszać delikatny spokój wielu osób, które leczymy. – Przerwał, potem podjął ze śpiewną pewnością siebie. – Udostępnimy pani akta, jak pani sobie życzy. Ale co do wizyt na oddziale i przesłuchiwania potencjalnych świadków czy podejrzanych… cóż, musimy odmówić. Codziennie zajmujemy się pomaganiem ludziom dotkniętym poważnymi, czasem wyniszczającymi chorobami. Mamy podejście terapeutyczne, nie dochodzeniowe. Chyba nikt tu nie ma doświadczenia i umiejętności, których, jak sądzę, będzie pani potrzebować…

– Nieprawda – mruknął pod nosem Peter Strażak. W pomieszczeniu zapanowała niebezpieczna i niespokojna cisza. Wtedy Peter dodał mocnym, pewnym głosem: – Ja je mam.

Część 2. Świat Opowieści

Rozdział 10

Rękę miałem przykurczoną i obolałą jak całość mojego istnienia. Mocno ściskałem ogryzek ołówka, jakby to była lina ratunkowa, łącząca mnie z normalnością. A może szaleństwem? Coraz trudniej było mi odróżnić jedno od drugiego. Słowa, które wypisałem na ścianach, falowały jak rozgrzane powietrze nad czarną wstęgą autostrady w bezchmurne letnie południe. Czasem myślałem o szpitalu jak o innym wszechświecie, samoistnym, w którym wszyscy byliśmy maleńkimi planetami, utrzymywanymi na swoich orbitach przez potężne siły grawitacyjne, przemierzającymi przestrzeń własnymi drogami, a mimo to zależnymi od siebie, połączonymi, lecz niezależnymi. Uważałem, że jeśli zbierze się ze sobą ileś osób, nieważne po co, w więzieniu, w wojsku, na meczu koszykówki, klubowym spotkaniu, hollywoodzkiej premierze, zebraniu związkowym albo radzie nauczycielskiej, pojawia się wspólnota celu, łączące ogniwo. Ale w naszym przypadku to nie była prawda, bo jedyną rzeczą, która nas wszystkich łączyła, było pragnienie bycia kimś innym niż w rzeczywistości, a dla wielu z nas pozostawało to marzeniem niemożliwym do spełnienia. A dla wieloletnich pensjonariuszy nie była to nawet opcja pożądana. Baliśmy się otaczającego świata i jego tajemnic tak bardzo, że woleliśmy zaryzykować i narażać się na niebezpieczeństwa czyhające w murach ośrodka. Wszyscy byliśmy wyspami, każdy z własną historią, ciśnięci przez los w miejsce, które bardzo szybko stawało się coraz mniej bezpieczne.

Duży Czarny opowiedział mi kiedyś, kiedy staliśmy bezczynnie na korytarzu – po prostu czekając, aż coś się wydarzy, chociaż rzadko cokolwiek się wydarzało – że nastoletnie dzieci pracowników Szpitala Western State, mieszkających na terenie kompleksu, zawsze umawiały się na randkę w kampusie sąsiedniego college’u i mówiły, że ich rodzice tu pracują. Ale zawsze wskazywały szkołę, a nie szczyt wzgórza, gdzie spędzaliśmy dnie i noce. Nasze szaleństwo było ich stygmatem. Trochę tak, jakby bały się zarazić chorobami psychicznymi. Kto chciałby być taki jak my? Identyfikować się z naszym światem?

Odpowiedź na to pytanie przejmowała chłodem: jeden człowiek.

Anioł.

Wziąłem głęboki oddech, wciągnąłem i wypuściłem gorące powietrze. Minęło wiele lat, odkąd ostatni raz pozwoliłem sobie o nim pomyśleć. Spojrzałem na to, co napisałem, i zrozumiałem, że nie mogę opowiedzieć tych wszystkich historii, nie przedstawiając jego własnej, i było to odkrycie bardzo niepokojące. W mojej wyobraźni pojawiła się dawna nerwowość i prastary strach.

A wraz z nimi do pokoju wszedł on.

Nie jak sąsiad czy przyjaciel, czy nawet jak nieproszony gość, z pukaniem i uprzejmym, choćby wymuszonym, powitaniem. Nie skrzypnęły otwierane drzwi, nie odsunęło się krzesło, nikt się nie przedstawił. Ale mimo to on tu był. Odwróciłem się gwałtownie, najpierw w jedną, potem w drugą stronę, próbując wypatrzyć go w nieruchomym powietrzu dookoła, ale nie umiałem. Miał kolor wiatru. Głosy, których nie słyszałem od miesięcy, które we mnie uciszono, nagle zaczęły wykrzykiwać ostrzeżenia, nieść się echem w moich uszach, pędzić przez głowę. Czułem się jednak prawie tak, jakby wykrzykiwana przez nie wiadomość była w obcym języku; nie wiedziałem już, jak ich słuchać. Miałem straszne wrażenie, że coś ulotnego, ale ogromnie ważnego nagle przestało się zgadzać, a gdzieś bardzo blisko czai się niebezpieczeństwo. Czułem jego oddech na karku.