Выбрать главу

Francis się uśmiechnął. Cieszył się, że nie jest w sytuacji dyrektora. Gdy doktor Gulptilil rozważał swój problem, chłopak zerknął na Petera Strażaka. Mężczyzna wydawał się spięty. Naładowany. Jakby ktoś podłączył go do prądu i wcisnął włącznik. Kiedy się odezwał, mówił cicho, choć wyjątkowo ostrym tonem.

– Doktorze Gulptilil – powiedział powoli. – Jeśli zrobi pan to, co proponuje panna Jones, a jej uda się znaleźć tego człowieka, praktycznie cała zasługa przypadnie w udziale panu. Jeśli ona i pomocnicy zawiodą, mało prawdopodobne, by choć część winy spadła na pana. Porażka zostanie przypisana wyłącznie pannie Jones i tym wariatom, którzy próbowali jej pomóc.

Doktor rozważył to i kiwnął głową.

– Tak, Peter… – Odkaszlnął raz czy dwa. -… Chyba masz rację. Być może nie jest to do końca sprawiedliwy układ, ale mimo wszystko to prawda. – Powiódł wzrokiem po zebranych. – Oto, na co pozwalam – ciągnął z namysłem ale z każdym słowem nabierając pewności siebie. – Panno Jones, oczywiście będzie pani miała dostęp do wszystkich akt, o ile zachowa pani bezwzględną poufność danych pacjentów. Może pani także wyizolować z wybranej przez siebie grupy podejrzanych, których należy przesłuchać. Podczas przesłuchań będę obecny albo ja, albo pan Evans. To jedyna sprawiedliwa możliwość. Pacjenci, nawet ci podejrzani o przestępstwa, mają swoje prawa. A jeśli któryś sprzeciwi się przesłuchaniu, nie będę go zmuszać. Albo będę nalegał, by towarzyszył mu adwokat. Wszelkie decyzje o charakterze medycznym, które mogą okazać się konieczne podczas tych rozmów, podejmuje personel. Zgadza się pani?

– Oczywiście, doktorze – odparła Lucy, może nieco zbyt pospiesznie.

– Poza tym – ciągnął Gulptilil – nalegam, by działała pani szybko. Chociaż wielu naszych pacjentów, właściwie większość z nich, to przypadki chroniczne, i szansa, że zostaną zwolnieni szybciej niż za kilka czy kilkanaście lat, jest niewielka, znaczna część innych odzyskuje równowagę, zostaje wyleczona i wraca do domów. Nie jestem w stanie stwierdzić, w której z tych grup znajduje się pani podejrzany, chociaż mogę mieć pewne przypuszczenia.

Lucy znów kiwnęła głową.

– Innymi słowy – ciągnął doktor – trudno stwierdzić, czy zostanie tu choćby chwilę dłużej, skoro pani przyjechała. Nie przestanę też wypuszczać pacjentów, którzy się kwalifikują do wypisu, tylko dlatego że prokurator przeszukuje szpital. Rozumie pani? Nie wolno nam zakłócać codziennych działań ośrodka.

Lucy chyba znów chciała coś powiedzieć, ale się nie odezwała.

– Dobrze, co do pomocy innych pacjentów w pani… – Przyjrzał się przeciągle Peterowi Strażakowi, potem Francisowi. -… Dochodzeniu… Cóż, nie wolno mi oficjalnie na coś takiego przystać, nawet gdybym dostrzegał pożyteczność tego rozwiązania. Może pani jednak robić, co uważa za stosowne, oczywiście nieoficjalnie. Nie będę stawał na drodze. Ani im, skoro o tym mowa. Ale nie mogę przyznać tym pacjentom żadnej władzy ani specjalnego statusu, rozumie pani? Nie przerwę też ich leczenia. – Spojrzał na Strażaka, potem zatrzymał wzrok na Francisie. – Sytuacja każdego z tych panów jest inna – powiedział. – Trafili do szpitala w różnych okolicznościach i przebywają tu na różnych zasadach. Korzystanie z ich pomocy raczej przysporzy pani kłopotów.

Lucy machnęła ręką, jakby chciała skomentować tę uwagę, ale zawahała się. Kiedy się odezwała, w jej głosie pobrzmiewała sztywna oficjalność, podkreślająca zgodę.

– Oczywiście. Całkowicie to rozumiem.

Znów na chwilę zapadła cisza.

– Nie muszę chyba mówić – podjęła Lucy – że powód mojego pobytu tutaj, to, co mam nadzieję osiągnąć i jak chcę to osiągnąć, pozostaje tajemnicą.

– Myśli pani, że ogłosiłbym publicznie, że w szpitalu chodzi sobie groźny morderca? – spytał Gulptilil. – Bez wątpienia wywołałoby to panikę, a w niektórych przypadkach mogłoby cofnąć proces leczenia o całe lata. Musi pani prowadzić śledztwo najdyskretniej, jak to możliwe, choć obawiam się, że plotki i domysły pojawią się niemal natychmiast. Wywoła je sama pani obecność w tych murach. Zadawanie pytań zrodzi niepewność. To nieuniknione. Oczywiście, część personelu trzeba poinformować, w mniejszym czy większym stopniu. To niestety również nieuniknione i nie umiem przewidzieć, jak może wpłynąć na pani dochodzenie. Mimo to życzę szczęścia. Wydzielę jedną z sal terapeutycznych w budynku Amherst, niedaleko miejsca zbrodni, gdzie będzie pani mogła przeprowadzać przesłuchania. Wystarczy, że przed każdą rozmową powiadomi pani przez pager z dyżurki pielęgniarek mnie lub pana Evansa. W porządku?

Lucy kiwnęła głową.

– Brzmi rozsądnie. Dziękuję, doktorze – dodała. – Doskonale rozumiem pana obawy i będę się bardzo starała zachować swoje działania w tajemnicy. – Przerwała, bo uświadomiła sobie, że nie minie wiele czasu, zanim cały szpital zrozumie, dlaczego się tu znalazła. A przynajmniej ci jego mieszkańcy, którzy pozostawali w wystarczającym kontakcie z rzeczywistością by w ogóle się tym przejąć. Uświadomiła sobie również, że musi się przez to jeszcze bardziej spieszyć. – Myślę też, że choćby dla wygody, powinnam przez ten czas zamieszkać tu, w szpitalu.

Doktor przez krótką chwilę to rozważał. Na jego ustach pojawił się paskudny uśmieszek, jednak zaraz zniknął. Francis podejrzewał, że jako jedyny to zauważył.

– Oczywiście – powiedział Gulptilil. – Mamy wolną sypialnię w budynku stażystów.

Francis zrozumiał, że doktor nie musi precyzować, kto był jej dotychczasowym mieszkańcem.

Kiedy wrócili, na korytarzu budynku Amherst stał Gazeciarz. Uśmiechnął się na ich widok.

– Nauczyciele z Holyoke rozważają nowy układ związkowy – oznajmił z ożywieniem. – „Springfield Union-News”, strona B-l. Cześć, Mewa, co robisz? Soksi stawiają w weekend czoło Jankesom; problem z miotającymi, „Boston Globe”, strona D-l. Idziesz na spotkanie z panem Złym? Szukał cię i nie wyglądał na zadowolonego. Kim jest twoja przyjaciółka? Bardzo ładna babka. Chciałbym ją poznać.

Pomachał ręką i uśmiechnął się nieśmiało do Lucy Jones, potem wyjął spod pachy gazetę, rozłożył ją i ruszył przed siebie korytarzem, trochę jak pijany, ze wzrokiem wbitym w druk, skupiony na zapamiętywaniu każdego słowa. Minął dwóch mężczyzn, jednego starego, drugiego w średnim wieku, ubranych w luźne, szpitalne piżamy; żaden z nich w obecnym dziesięcioleciu nie czesał włosów. Obaj stali na środku korytarza, niedaleko siebie, i cicho mówili. Wyglądali, jakby rozmawiali ze sobą, dopóki człowiek nie przyjrzał się ich oczom; wtedy okazywało się, że nie rozmawiali z nikim, a już na pewno nie ze sobą nawzajem, i że każdy z nich jest zupełnie nieświadomy obecności drugiego. Francisowi przeszło przez myśl, że tacy ludzie są częścią architektury szpitala tak samo jak meble, ściany czy drzwi. Kleo nazywała katatoników katonami; Francis uznał to określenie za równie dobre, jak każde inne. Zobaczył, jak idąca korytarzem kobieta nagle się zatrzymuje. Potem rusza. Zatrzymuje się. Rusza. Zachichotała i poszła swoją drogą, ciągnąc za sobą długą, różową podomkę.

– To nie jest świat, jakiego mogła się pani spodziewać. – Francis usłyszał słowa Petera Strażaka.

Lucy miała wielkie oczy.

– Wie pani coś o szaleństwie? – spytał Peter.

Pokręciła głową.

– Nie miała pani w rodzinie żadnej szurniętej ciotki Marty ani wujka Freda? Dziwaka kuzyna Timmy’ego, który lubił męczyć małe zwierzątka? Może sąsiada, który mówił do siebie albo wierzył, że prezydent jest kosmitą?

Pytania Petera sprawiły, że Lucy się rozluźniła. Pokręciła głową.