Peter zrobił minę, jakby miał się głośno roześmiać. Przeczesał dłonią włosy, wzruszył ramionami i pokręcił głową z tym samym, krzywym uśmiechem.
– Krótka odpowiedź na to pytanie brzmi „tak”. Zupełnie mnie nie obchodzi, kogo wkurzam. Evans mnie nienawidzi. I zawsze będzie mnie nienawidził. Nie za to, kim jestem, tylko za to, co zrobiłem. Więc nie mam większych nadziei, że się zmieni. I chyba nie mam nawet prawa tego oczekiwać. Do tego prawdopodobnie nie jest jedynym członkiem klubu Wrogów Petera, tylko najbardziej oczywistym i, jeśli wolno dodać, najbardziej wrednym.
Nic, co mógłbym zrobić, tego nie zmieni. A więc dlaczego miałbym się nim przejmować?
Lekki uśmiech wykrzywił bliznę na twarzy Lucy. Francis niespodziewanie pomyślał, że najciekawsze w skazie jej urody jest to, jak tę urodę skaza podkreśla.
– Za dużo gadam? – spytał Peter, wciąż szeroko uśmiechnięty.
– Co takiego mówią o Irlandczykach?
– Wiele rzeczy. Ale głównie to, że lubimy słuchać własnego głosu. To najgorsza ze wszystkich oklepanych opinii. Niestety, oparta na stuleciach prawdy.
– Zgoda – powiedziała Lucy. – Francis, idź porozmawiać z panną Kleo, a Peter pójdzie ze mną do mojego małego biura.
Francis się zawahał.
– Oczywiście, jeśli nie masz nic przeciwko temu – dodała Lucy. Pokiwał głową. Dziwne uczucie, pomyślał. Naprawdę chciał jej pomóc, bo za każdym razem, kiedy na nią patrzył, wydawała mu się jeszcze piękniejsza. Ale był trochę zazdrosny, że Peter będzie mógł pójść z panią prokurator, a on sam musi szukać Kleo. Zawrzały w nim głosy, wciąż stłumione. Zignorował je jednak i po chwili wahania ruszył korytarzem w stronę świetlicy, gdzie za stołem do ping-ponga spodziewał się znaleźć Kleo, jak zwykle szukającą ofiar do ogrania.
Francis miał rację. Kleo stała w głębi sali, za stołem. Naprzeciw siebie, po drugiej stronie, ustawiła trójkę pacjentów, dała im paletki i wydzieliła obszar, za który każdy z nich miał być odpowiedzialny. Pokazała też, jak mają przykucnąć, trzymać paletki i przenosić ciężar ciała na pięty w oczekiwaniu na zagranie. Był to, jak zauważył Francis, skrócony kurs gry w tenisa stołowego. Do tego, jak się domyślał, zupełnie niepotrzebny. Przeciwnikami Kleo byli starsi mężczyźni, z tłustymi, rzadkimi włosami i obwisłą skórą, poznaczoną brązowymi plamami wieku. Każdy z nich z nieszczęśliwą miną skupiał się na instrukcjach, przytłoczony odpowiedzialnością. Proste zadania stały się niemal niewykonalne tuż przed rozpoczęciem gry i widać było, że im bardziej mężczyźni chcą sprostać wymaganiom Kleo, tym mniej są do tego zdolni, nieważne, jak dobrze ich przyuczyła.
– Gotowy? – spytała Kleo trzykrotnie, zaglądając każdemu z przeciwników w oczy i szykując się do ataku.
Mężczyźni niechętnie kiwnęli głowami.
Płynnym ruchem nadgarstka Kleo wyrzuciła piłeczkę do góry. Potem jej paletka wystrzeliła do przodu z prędkością atakującej żmii; piłka uderzyła o blat z głośnym trzaskiem, przeskoczyła siatkę, odbiła się znów po drugiej stronie, zakręciła i przemknęła dokładnie między dwoma przeciwnikami, którzy nawet nie drgnęli.
Francis pomyślał, że Kleo eksploduje. Poczerwieniała, a jej górna warga podwinęła się z wściekłości. Po chwili jednak huragan gniewu zniknął. Jeden z mężczyzn przyniósł małą białą piłeczkę i rzucił nad stołem do Kleo. Złapała ją, położyła na zielonym blacie i przykryła paletką.
– Dzięki za grę. – Westchnęła, a złość na jej twarzy zastąpiła rezygnacja. – Do waszej pracy nóg wrócimy innym razem.
Wszyscy trzej starsi panowie odetchnęli z ulgą i rozeszli się po sali.
Świetlica była zatłoczona i działo się w niej jak zwykle mnóstwo dziwnych rzeczy. Zakratowane okna na jednej ze ścian wpuszczały do jasnego, przestrzennego pomieszczenia promienie słońca i, od czasu do czasu, łagodny powiew wiatru. Lśniące bielą ściany odbijały w przestrzeń światło i energię. Pacjenci w najróżniejszych ubraniach, od wszechobecnych piżam i kapci, po dżinsy i płaszcze, kręcili się po całej sali. Wszędzie stały tandetne kanapy i fotele z czerwonej i zielonej imitacji skóry; zajmowali je mężczyźni i kobiety, którzy po cichu czytali mimo panującego wokół gwaru. A przynajmniej wyglądali, jakby czytali, bo z rzadka tylko przewracali kartki. Na solidnych drewnianych stolikach leżały stare numery pism i postrzępione powieści w miękkich okładkach. W dwóch rogach sali wisiały telewizory; wokół każdego utworzył się wianuszek regularnych widzów, pochłaniających opery mydlane. Oba odbiorniki zagłuszały się wzajemnie, nastawione na inne kanały, jakby bohaterowie każdego z seriali konkurowali z drugim programem. Taki układ wprowadzono po niemal codziennych awanturach między zwolennikami obu filmów.
Francis się rozglądał. Niektórzy pacjenci grali w gry planszowe jak monopol czy ryzyko, kilkoro w szachy i warcaby, a jeszcze inni w karty. Ulubioną grą karcianą w świetlicy były kierki. Piguła zabronił pokera, bo za często jako żetonów używano papierosów i niektórzy pacjenci zaczęli je gromadzić. To musieli być ci mniej szaleni, pomyślał Francis, albo tacy, którzy przyjeżdżając do szpitala, nie zostawili za drzwiami wszystkiego, co łączyło ich ze światem zewnętrznym. On sam należał do tej kategorii; chór jego wewnętrznych głosów zgodził się z tą klasyfikacją. Dalej, oczywiście, byli katoni, włóczący się dookoła, rozmawiający z nikim i ze wszystkimi jednocześnie. Niektórzy tańczyli. Inni powłóczyli nogami. Jeszcze inni chodzili szybkim krokiem w tę i z powrotem. Ale wszyscy żyli we własnym świecie i podążali za wizjami tak odległymi, tak nierzeczywistymi, że Francis mógł jedynie zgadywać, co takiego widzieli. Kiedy na nich patrzył, robiło mu się smutno. Trochę też go przerażali, bo bał się, że może się stać taki sam jak oni. Czasami, myślał, waga jego życia przechylała się bardziej w ich stronę niż w stronę normalności. Uważał współmieszkańców za zgubionych.
Nad wszystkim unosiła się niebieskawa mgiełka papierosowego dymu. Francis nie znosił świetlicy i starał się jej unikać.
Tu wszystkie niekontrolowane myśli puszczano luzem.
Kleo oczywiście rządziła przy stole do ping-ponga i w jego bezpośredniej okolicy.
Żywiołowość i groźny wygląd potężnej kobiety odstraszały większość pacjentów. Francisa zresztą również, do pewnego stopnia. Jednocześnie jednak uważał, że Kleo ma w sobie żywotność, której innym brakowało i którą lubił; wiedział, że potrafiła być zabawna i często udawało się jej rozśmieszać innych, co w szpitalu stanowiło rzadką i cenną umiejętność. Wypatrzyła go i wyszczerzyła się w szerokim uśmiechu.
– Mewa! Spróbujesz się ze mną? – spytała.
– Tylko jeśli mnie zmusisz – odparł Francis.
– A więc nalegam. Zmuszam cię. Proszę… Podszedł do stołu i podniósł paletkę.
– Muszę z tobą porozmawiać o tym, co widziałaś zeszłej nocy.
– W nocy morderstwa? Przysłała cię ta prokurator? Kiwnął głową.
– To ma coś wspólnego ze zdrajcą, którego szuka?
– Zgadza się.
Kleo przez chwilę się namyślała, potem podniosła małą, pingpongową piłkę i przyjrzała się jej uważnie.
– Zrobimy tak – powiedziała. – Możesz mnie pytać w trakcie gry. Dopóki nie skusisz, ja będę odpowiadać. Taka mała gra w grze, rozumiesz?
– Sam nie wiem… – zaczął Francis, ale Kleo zbyła jego protest nonszalanckim machnięciem ręki.
– To będzie wyzwanie – dodała.
Z tymi słowami zaserwowała. Francis wychylił się nad zielonym stołem i odbił piłeczkę. Kleo bez trudu przyjęła podanie; rozległ się rytmiczny stukot.
– Myślałaś o tym, co wtedy widziałaś? – spytał Francis, wyciągając się nad stołem.