Francis i Peter odprowadzili go wzrokiem.
– O co mu chodziło? – spytał Francis drżącym głosem.
Peter pokręcił głową.
– O nic – powiedział cicho. – Tutaj nigdy nic nie wiadomo. Trudno stwierdzić, dlaczego ktoś dostał ataku szału. Jezusie, Mario, Józefie święty, Mewa. To najdziwniejsze miejsce, w jakie można mieć nieszczęście kiedykolwiek trafić. Niech je szlag.
Obaj znów oparli się o ścianę. Peter wyglądał na wzburzonego napaścią, do której nie doszło.
– Wiesz, Mewa, kiedy byłem w Wietnamie, myślałem, że to nieźle pokręcone miejsce. Właściwie w każdej chwili mogło się wydarzyć coś dziwnego. I śmiertelnie niebezpiecznego. Ale tam przynajmniej miało to sens. My byliśmy po to, żeby zabijać ich, a oni, żeby zabijać nas. Logiczne, chociaż zboczone. A kiedy wróciłem do domu i wstąpiłem do straży, wiesz, czasem w pożarze różnie to bywa. Walą się ściany. Zapadają podłogi. Wszędzie żar i dym. Ale jest w tym jakiś kosmiczny porządek. Ogień płonie według pewnego wzorca, podsycają go określone rzeczy i jeśli znasz reguły działania, najczęściej możesz się przygotować. Ale tu jest zupełnie inaczej. Tutaj wszystko pali się bez przerwy. Pozostaje jednak zamaskowane i zaminowane.
– Biłbyś się z nim?
– A miałbym wyjście?
Peter rozejrzał się po pacjentach chodzących po budynku.
– Jak tu w ogóle można przeżyć? – zapytał. Francis nie umiał odpowiedzieć.
– Nie wiem, co tak naprawdę mamy robić – szepnął.
Peter pokiwał głową; na jego usta powrócił nagle krzywy uśmiech.
– To, mój młody, stuknięty przyjacielu, może być najtrafniejsze zdanie, jakie kiedykolwiek wypowiedziałeś.
Rozdział 13
Lucy wyszła z gabinetu pana Evansa. W prawej ręce niosła żółty notes. Miała wyraźnie niezadowoloną minę. Na pierwszej stronie notesu widniała długa, pospiesznie spisana lista nazwisk. Lucy szła szybkim krokiem, jakby poganiał ją niepokój. Podniosła wzrok, kiedy zauważyła czekających na nią Francisa i Petera Strażaka. Podeszła do nich, smutno kręcąc głową.
– Wydawało mi się, głupio, jak się okazuje, że wystarczy porównać daty z danymi szpitalnego archiwum. A to nie takie proste. W szpitalnym archiwum panuje kosmiczny bałagan, a poza tym cała dokumentacja nie znajduje się w jednym miejscu. Czyli czeka mnie dużo nudnej roboty. Cholera.
– Pan Zły nie okazał się tak pomocny, jak twierdził? – zapytał z rozbawieniem Peter; ton jego głosu sprawił, że w pytaniu była już zawarta odpowiedź.
– Chyba tak – odparła Lucy.
– Cóż – powiedział Peter, żartobliwie naśladując brytyjski akcent Piguły. – Jestem wstrząśnięty. Po prostu wstrząśnięty…
Lucy szła dalej korytarzem, krokiem równie pospiesznym jak tempo jej myśli.
– A więc – ciągnął Peter – czego udało się pani dowiedzieć?
– Że będę musiała sprawdzić wszystkie pozostałe budynki, nie tylko Amherst. Poza tym trzeba znaleźć akta pacjentów, którzy mogli wyjść na weekendową przepustkę w naszym przedziale czasowym. Żeby skomplikować sprawę jeszcze bardziej, nie jestem wcale pewna, czy istnieje jedna, główna lista, która by mi to ułatwiła. Spisałam za to podejrzane osoby z tego budynku. Czterdzieści trzy nazwiska.
– Wyeliminowała pani kogoś z powodu wieku? – spytał Peter, głosem już pozbawionym wesołości.
Lucy kiwnęła głową.
– Tak. Dziadków nie ma sensu przepytywać.
– Myślę… – powiedział wolno Peter, pocierając prawą dłonią policzek, jakby tarciem mógł uwolnić tkwiące w głowie pomysły – że powinniśmy wziąć pod uwagę jeszcze jeden ważny czynnik.
Lucy spojrzała na niego z zaciekawieniem.
– Budowa fizyczna – wyjaśnił krótko.
– To znaczy? – spytał Francis.
– Chodzi mi o to, że do popełnienia zbrodni, z jaką mamy tu do czynienia, potrzeba trochę siły. Napastnik musiał obezwładnić Krótką Blond, potem zawlec ją do schowka. W dyżurce były ślady walki, więc wiemy, że nie podkradł się do pielęgniarki od tyłu i nie ogłuszył jej jednym ciosem. Właściwie chyba zależało mu na szamotaninie.
Lucy westchnęła.
– To prawda. Im bardziej się z nią szarpał, tym bardziej się podniecał. To by się zgadzało z tym, co wiemy o tego typu osobowościach.
Francis zadrżał. Miał nadzieję, że nikt tego nie zauważył. Nie potrafił tak zimno i swobodnie rozmawiać o rzeczach rodem z najgorszego koszmaru.
– A więc wiemy, że szukamy kogoś dość silnego – ciągnął Peter. – Wobec tego od razu odpada sporo ludzi stąd, bo chociaż Gulptilil pewnie by się z tym nie zgodził, raczej nie trafiają tu fizycznie sprawni. Nie za wielu mamy tu kulturystów i maratończyków. Powinniśmy też ograniczyć liczbę kandydatów do jakiegoś przedziału wiekowego. Poza tym, jak sądzę, jeszcze jeden czynnik mógłby skrócić listę. Diagnoza. Kto trafił tu za akty przemocy. Kto cierpi na schorzenie, które wywołałoby chęć lub potrzebę popełnienia morderstwa.
– Też o tym pomyślałam – wtrąciła Lucy. – Kiedy stworzymy portret człowieka, którego szukamy, wszystko się nam wyklaruje. – Odwróciła się do Francisa. – Mewa, będę potrzebowała twojej pomocy.
Francis nachylił się do pani prokurator.
– Jakiej?
– Chyba nie pojmuję szaleństwa – powiedziała.
Francis musiał zrobić zmieszaną minę, bo Lucy się uśmiechnęła.
– Och, nie zrozum mnie źle. Nie mam problemu z językiem psychiatrii, kryteria diagnozy, planami leczenia i tekstami medycznymi. Ale nie wiem, jak to wygląda od środka, z pozycji patrzącego. Myślę, że ty w tym mi pomożesz. Muszę wiedzieć, kto byłby w stanie popełnić te zbrodnie.
– Jak pani chce… – mruknął Francis niepewnie.
Peter za to kiwał głową, jakby widział coś, co było oczywiste dla niego i powinno być oczywiste dla Lucy, ale co wciąż umykało Francisowi.
– Na pewno da sobie radę. Ma wrodzony talent. Prawda, Mewa?
– Postaram się.
Gdzieś w głębi siebie Francis usłyszał stłumiony gwar, jakby jego mieszkańcy prowadzili gwałtowny spór. Potem odezwał się jeden z głosów. Powiedz im. Możesz. Powiedz im, co wiesz. Zawahał się, ale po chwili zaczął mówić, a słowa pochodziły z jakiegoś wewnętrznego źródła.
– Musi pani zdać sobie sprawę z jednej rzeczy – zaczął powoli, ostrożnie. Lucy i Peter popatrzyli na niego, jakby trochę zaskoczeni faktem, że włączył się do rozmowy.
– Z jakiej? – spytała Lucy.
Francis kiwnął głową w stronę Petera.
– Peter ma chyba rację. Napastnik musi być silny, a tu nie ma za dużo ludzi, którzy wyglądaliby na dość krzepkich, żeby pokonać kogoś takiego jak Krótka Blond. To znaczy, tak pewnie jest. Ale nie do końca. Jeśli anioł słyszał głosy rozkazujące mu zaatakować Krótką Blond i tamte inne kobiety, no, to nieprawda, że musiał być tak silny, jak sugeruje Peter. Kiedy słyszy się głosy i one każą coś zrobić, to znaczy, naprawdę krzyczą kategorycznie nakazują, no to ból, trudności, siła, to wszystko schodzi na drugi plan. Po prostu robi się to, co każą. Nie ma żadnych przeszkód. Gdyby głos kazał pani podnieść samochód albo głaz, no to zrobiłaby to pani albo zabiła się, próbując. A więc nie musi być tak, jak sugeruje Peter. To może być ktokolwiek, bo znalazłby potrzebną siłę. Głosy powiedziałyby mu, gdzie jej szukać.