Выбрать главу

Te cztery morderstwa, pomyślała Lucy, w pewien dziwny sposób wymykały się ustalonej zasadzie. Francis miał rację, kiedy Peter zapytał go, co je ze sobą łączyło. Ale Lucy nie mogła się pozbyć wrażenia, że nie chodziło tylko o włosy, budowę ciała czy okrucieństwo, choć na to wskazywał zdrowy rozsądek.

Szła jedną ze ścieżek łączących szpitalne budynki, pogrążona w rozmyślaniach o człowieku, którego Peter i Francis nazywali aniołem. Nie zwracała uwagi na piękny dzień, na jasne promienie słońca, które odnajdywały pączki na gałęziach drzew, ogrzewając świat obietnicą lepszej pogody. Jej umysł lubił sortować i szufladkować, rygorystycznie wyszukiwać detale; w tej chwili nie postrzegał temperatury, słońca i budzącego się nowego życia, zamiast tego analizował i rozpracowywał stojące przed Lucy przeszkody. Logika, zasady, regulaminy i prawa prowadziły pannę Jones przez całe dorosłe życie. Propozycja Petera przeraziła ją, chociaż Lucy bardzo uważała, żeby tego nie okazać. W duchu przyznawała, że pomysł nie był pozbawiony sensu, bo nie wiedziała, co robić dalej. Uważała, że przedstawiony plan odzwierciedla własną pasję Petera i nie wynika z racjonalnych przesłanek.

Ale siebie samą uważała za szachistkę, a lepszego gambitu na otwarcie nie umiała wymyślić. Powtórzyła sobie, żeby pozostać niezależną, bo tylko w ten sposób, jak sądziła, mogła panować nad biegiem wypadków.

Kiedy tak szła ze spuszczoną głową, zatopiona w rozmyślaniach, nagle wydało jej się, że słyszy swoje imię.

Długie, przeciągłe wołanie: „Luuuuuucccyyyyyy…”, niesione łagodnym, wiosennym wiatrem, wijące się wśród koron drzew rosnących na terenie szpitala.

Zatrzymała się gwałtownie i obróciła. Na ścieżce za nią nie było nikogo. Spojrzała w prawo, w lewo, wyciągnęła szyję, nasłuchując, ale dźwięk ucichł.

Cóż, była spięta, więc pewnie się przesłyszała. To mógł być po prostu krzyk wewnętrznej męki, niczym się nieróżniący od setek innych, niesionych codziennie z wiatrem przez szpitalny świat.

Potem powiedziała sobie, że to nieprawda.

To było jej imię.

Spojrzała w okna najbliższego budynku. Zobaczyła pacjentów patrzących tępo w jej stronę. Powoli odwróciła się do innych dormitoriów. Amherst było daleko. Williams, Princeton i Yale bliżej. Na niewzruszonych ceglanych murach wypatrywała jakichś wskazówek. Ale wszystkie budynki milczały, jakby jej uwaga zakręciła kurek strachu i zwidów.

Lucy stała jak wryta. Po chwili rozbrzmiały przekleństwa, potem czyjeś rozgniewane głosy i wysokie wrzaski. To właśnie spodziewała się usłyszeć; wcześniejsza cisza, której tak naprawdę nie było, prawdopodobnie zrównywała ją z większością populacji szpitala, zauważyła z ironią. Ruszyła dalej, odwracając się plecami do wszystkich okien i par oczu, które mogły ponuro śledzić jej każdy krok albo wpatrywać się pustym wzrokiem w zachęcający błękit nieba. Nie było sposobu, by ją odróżnić.

Rozdział 17

Peter Strażak stał z tacą na środku stołówki i przyglądał się otaczającej go, bulgoczącej, wulkanicznej aktywności. Posiłki w szpitalu były ciągiem drobnych potyczek, te zaś – odbiciem wielkich, wewnętrznych wojen, które toczył każdy pacjent. Żadne śniadanie, obiad ani kolacja nie mijały bez incydentu. Awantury zdarzały się równie regularnie, jak niedosmażona jajecznica czy pozbawiona smaku sałatka z tuńczyka.

Po prawej widział zniedołężniałego starca, szczerzącego się szaleńczo i zapluwającego mlekiem. Pielęgniarka bezustannie wkładała wiele wysiłku, żeby mężczyzna się zakrztusił. Po lewej dwie kobiety kłóciły się o miskę zielonej galaretki. Mały Czarny cierpliwie próbował rozstrzygnąć, dlaczego miska była tylko jedna, a chętne dwie, i nie dopuścić, żeby obie kobiety – z wyglądu prawie identyczne, z poskręcanymi strąkami siwych włosów, w niebiesko-różowych podomkach – skoczyły sobie do gardeł. Żadna nie chciała cofnąć się dziesięć czy dwadzieścia kroków do kuchni i wziąć drugą miskę galaretki. Ich wysokie, piskliwe krzyki mieszały się ze szczękiem talerzy i sztućców; z kuchni, gdzie przygotowywano posiłek, bił parny gorąc. Po chwili jedna z kobiet niespodziewanie wyciągnęła rękę i cisnęła miską galaretki o podłogę. Naczynie roztrzaskało się z hukiem przypominającym wystrzał.

Peter przeszedł do swojego stolika w rogu, gdzie mógł siedzieć plecami do ściany. Napoleon już tam był; Peter podejrzewał, że Francis też niedługo się pojawi, chociaż nie wiedział, gdzie chłopak się podziewa. Usiadł i podejrzliwie popatrzył na porcję zapiekanki z makaronem. Miał pewne wątpliwości co do jej pochodzenia.

– Napciu, powiedz mi coś – zagadnął, szturchając jedzenie widelcem. – Co w taki piękny dzień jak dzisiaj jadłby żołnierz Wielkiej Armii Republiki?

Napoleon z entuzjazmem szturmował zapiekankę, jak maszyna pakując kolejne porcje brei do ust. Na pytanie Petera zwolnił, potem przestał jeść, żeby się zastanowić.

– Mięso z puszki – odparł po chwili. – Niebezpieczne świństwo, zważywszy na warunki sanitarne tamtych czasów. Albo soloną wieprzowinę. Na pewno chleb. To była podstawa ich wyżywienia, razem z twardym serem, który żołnierze nosili w plecakach. Popijaliby pewnie czerwonym winem albo wodą, ze strumienia lub studni. Jeśli plądrowali okolicę, co robili często, mogli ukraść z pobliskiej farmy kurczaka albo gęś, upiec ją na rożnie albo ugotować.

– A jeśli mieli iść do bitwy? Dostawali specjalny posiłek?

– Nie. Raczej nie. Zazwyczaj chodzili z pustymi brzuchami, a często, jak w Rosji, przymierali głodem. Zaopatrzenie armii zawsze było problemem.

Peter podniósł do oczu bezkształtny kawałek czegoś, co serwowano jako kurczaka. Zastanawiał się, czy mógłby iść do bitwy, gdyby jego siłą napędową miała być taka zapiekanka.

– Powiedz mi, Napciu, uważasz, że jesteś wariatem? – spytał niespodziewanie.

Mały człowieczek znieruchomiał. Spora porcja klusek ociekających sosem zatrzymała się tuż przed jego ustami. Napoleon zastanowił się. Po chwili odłożył widelec i westchnął.

– Chyba tak, Peter – powiedział trochę smutno. – W niektóre dni bardziej niż w inne.

– Opowiedz mi coś o tym – poprosił Peter.

Napoleon pokręcił głową; zniknęły resztki jego entuzjazmu.

– Lekarstwa kontrolują omamy. Na przykład dzisiaj. Zdaję sobie sprawę, że nie jestem cesarzem. Wiem tylko dużo o człowieku, który nim był. I o tym, jak dowodzić armią. I co się stało w 1812 roku. Dzisiaj jestem tylko zwykłym historykiem amatorem. Ale jutro… nie wiem. Bo na przykład wieczorem schowam lekarstwa pod językiem, a potem wypluję. Wszyscy tu się uczą takich sztuczek. A może dawka będzie trochę za mała. To też się zdarza. Pielęgniarki mają tak dużo pigułek do rozdania, że czasem nie pilnują dobrze, kto co dostaje. I już naprawdę potężne złudzenie nie potrzebuje dużo gleby, żeby się zakorzenić i zakwitnąć.

Peter przez chwilę się nad tym zastanawiał.

– Brakuje ci tego?

– Czego?

– Złudzeń. Czujesz się kimś wyjątkowym, kiedy je masz, i zwykłym, kiedy mijają?