Poczułem, że nad moim sercem zalega ciemność.
Każde włókno ciała krzyczało, żebym wstał i uciekał, wydostał się z tego pokoju, że wszystko, co widziałem, słyszałem i pojmowałem, było straszne, że nie miałem prawa ani chęci gromadzić tych informacji. Ale pozostałem nieruchomy. Nie mogłem nawet drgnąć, bojąc się w tej chwili siebie samego tak bardzo, jak bardzo bałem się tamtych przesłuchiwanych mężczyzn, z których każdy zrobił kiedyś coś strasznego.
Nie byłem taki jak oni. A mimo to byłem podobny.
Za pierwszym razem, kiedy Peter Strażak wyszedł z budynku Amherst, zakręciło mu się w głowie i musiał chwycić się poręczy, żeby nie upaść. Oblało go jasne światło słońca, ciepły, późnowiosenny wiatr zmierzwił mu włosy, zapach hibiskusów kwitnących wzdłuż ścieżek wypełnił jego nozdrza. Zatrzymał się niepewnie na szczycie schodów prowadzących do bocznych drzwi, trochę jak pijany albo jakby przez wszystkie tygodnie spędzone w budynku obracano go wokół własnej osi i dopiero teraz przestano nim kręcić. Słyszał warkot samochodów przejeżdżających drogą za murem szpitala a z drugiej strony pokrzykiwania dzieci bawiących się na trawniku przed budynkami personelu. Wytężył słuch. Spoza wesołych głosów dobiegła go muzyka z radia. Motown, pomyślał. Coś z uwodzicielsko wyraźnym rytmem i przypominającymi syreny harmoniami w refrenie.
Po obu stronach Petera stali Mały Czarny i jego wielki brat.
– Peter, pochyl się – szepnął ponaglająco mniejszy z pielęgniarzy. – Nikt nie może ci się dobrze przyjrzeć.
Strażak był ubrany w białe spodnie i krótki fartuch laboratoryjny tak samo jak dwaj pielęgniarze, chociaż oni mieli na nogach przepisowe, czarne buty na grubej podeszwie, a on wysokie, płócienne adidasy do koszykówki, i każdy biegły w przebierankach by to zauważył. Peter kiwnął głową i trochę się zgarbił, ale trudno mu było długo wpatrywać się w ziemię. Minęło za wiele tygodni, odkąd przebywał na dworze, a jeszcze dłużej, odkąd mógł gdziekolwiek pójść bez kajdanków krępujących każdy krok.
Po prawej widział grupkę pacjentów pracujących w ogródku. Na zapuszczonym asfalcie dawnego boiska pół tuzina innych chodziło w tę i z powrotem wokół resztek siatki do siatkówki. Dwaj pielęgniarze palili papierosy, niedbale pilnując szurających nogami ludzi, którzy unosili twarze do ciepłego, popołudniowego słońca. Jedna chuda kobieta w średnim wieku tańczyła, zataczając szerokie łuki rękami, dając krok to w prawo, to w lewo, w walcu bez rytmu ani celu, ale z elegancją godną renesansowego dworu.
System przeszukiwania opracowali sobie wcześniej. Mały Czarny uprzedzał inne budynki przez wewnątrzszpitalny interkom, potem wchodzili przez boczne wejście. Duży Czarny szedł po kolejnego podejrzanego z listy Lucy, a Peter i Mały Czarny przetrząsali łóżko i rzeczy osobiste pacjenta. Ustalił się następujący podział róclass="underline" Mały Czarny wypatrywał innych pielęgniarzy albo pielęgniarek, którzy mogliby się nimi zainteresować, a Peter szybko przeglądał żałośnie skromny zbiór rzeczy, jakie udało się zebrać przesłuchiwanemu mężczyźnie. Był w tym bardzo dobry, działał szybko i potrafił wymacać ubrania, papiery i pościel, prawie w ogóle nie robiąc bałaganu. Podczas pierwszych przeszukań we własnym budynku przekonał się, że nie da rady utrzymać tego w sekrecie przed wszystkimi – jakiś pacjent zawsze stał w kącie, siedział na łóżku albo tkwił przyklejony do ściany, skąd mógł widzieć całą salę i sprawdzać przez okno, czy przypadkiem ktoś się nie podkrada. Szpitalna paranoja nie zna granic, myślał Peter. Problem polegał na tym, że podejrzliwość w kontekście szpitala dla umysłowo chorych nie była tym samym, czym w prawdziwym świecie. W Western State paranoja stanowiła normę i akceptowaną przez wszystkich część codzienności, tak samo regularną i spodziewaną, jak posiłki, bójki i łzy. Duży Czarny zobaczył, że Peter podnosi oczy do słońca, i uśmiechnął się.
– Zapomina się, co? – powiedział cicho. – W taki ładny dzień jak ten. Peter kiwnął głową.
– W taki dzień jak ten – ciągnął olbrzym – to nie fair być chorym.
– Wiesz, Peter – włączył się nieoczekiwanie Mały Czarny – w taki dzień jak ten jest tu jeszcze gorzej niż zwykle. Wszyscy czują smak namiastki tego, czego im brakuje. Zimny dzień. Deszczowy. Wietrzny i śnieżny. Wtedy pacjenci wstają rano i nie robią problemów. Nigdy nie zwracają na nic uwagi. Ale w piękny dzień każdemu jest ciężko.
Peter nie odpowiedział.
– A zwłaszcza takim, jak twój młody przyjaciel – dodał Mały Czarny. – Mewa cały czas ma nadzieję, marzy. I nie, że daleko mu jeszcze do normalnego świata.
– On wyjdzie – powiedział Peter. – I to prędko. Niemożliwe, żeby trzymano go tu aż tak długo.
Duży Czarny westchnął.
– Chciałbym, żeby to była prawda. Mewa ma ogromne kłopoty.
– Francis? – spytał Peter z niedowierzaniem. – Ależ on jest nieszkodliwy. Każdy głupi to widzi. Przecież ten chłopak w ogóle nie powinien tu trafić…
Mały Czarny pokręcił głową, jakby żadne słowo Petera nie było prawdą, a on sam nie mógł pojąć tego, co rozumieją pielęgniarze, ale nic nie powiedział. Peter zerknął na główne wejście do szpitala, na bramę z kutego żelaza i gruby, ceglany mur. W więzieniu, pomyślał, odosobnienie zawsze było kwestią czasu. Czyn określał jak długiego. Mógł to być rok albo dwa, dwadzieścia albo trzydzieści lat, ale zawsze chodziło o skończony okres, nawet dla tych skazanych na dożywocie, bo w końcu, nieodwołalnie, nadchodziła komisja zwolnień warunkowych albo śmierć. W szpitalu tak nie było. Długość pobytu tutaj określało coś o wiele bardziej nieuchwytnego i trudniejszego do uzyskania.
Duży Czarny chyba odgadł myśli Petera, ponieważ znów się odezwał, głosem, w którym wciąż pobrzmiewał smutek.
– Nawet jeśli załatwi sobie rozmowę, ma przed sobą długą drogę, zanim go stąd wypuszczą.
– To bez sensu – stwierdził Peter. – Francis jest bystry i nie skrzywdziłby nawet muchy…
Tak – przerwał Mały Czarny. – I cały czas słyszy głosy, mimo leków, i nie rozumie, dlaczego tu trafił, a pan Zły bardzo go nie lubi, chociaż nie wiem dlaczego. Wszystko to razem, Peter, oznacza, że twój przyjaciel tu zostanie i że nie wyznaczą mu żadnego terminu rozmowy. W przeciwieństwie do niektórych innych pacjentów. A na pewno do ciebie.
Peter zaczął coś mówić, potem zacisnął usta. Przez chwilę szli przed siebie w milczeniu; Strażak próbował wygnać ciepłem dnia chłodne myśli, które zasiali w nim dwaj pielęgniarze.
– Mylicie się – powiedział w końcu. – Obaj się mylicie. On wyjdzie. Wróci do domu. Ja to wiem.
– W domu nikt go nie chce – zauważył Duży Czarny.
– W przeciwieństwie do ciebie – powtórzył Mały Czarny. – Każdy chce Strażaka dla siebie. Gdzieś w końcu trafisz, ale nie tutaj.
– Aha – odparł Peter gorzko. – Z powrotem do więzienia. Tam, gdzie moje miejsce. Na dwadzieścia lat albo dożywocie.
Mały Czarny wzruszył ramionami, jakby chciał dać do zrozumienia, że Peter może nie tyle coś pokręcił, ile minął się z prawdą. Przeszli jeszcze kilka kroków w stronę budynku Williams.
– Pochyl się – rozkazał Mały Czarny, kiedy zbliżyli się do bocznego wejścia.
Peter znów opuścił głowę i wbił wzrok w zakurzoną ścieżkę. Nie było to łatwe, bo każdy promień słońca na plecach przypominał mu o innych miejscach, a każdy powiew ciepłego wiatru – o szczęśliwszych czasach. Szedł i powtarzał sobie, że niczemu nie służyło wspominanie, kim kiedyś był i kim się stał, że powinien teraz tylko wyglądać tego, co go czekało. Było to trudne, bo za każdym razem, kiedy patrzył na Lucy, widział życie, które mogło być jego udziałem, ale wymknęło mu się z rąk. Pomyślał, nie pierwszy raz, że każdy kolejny krok zbliżał go tylko do jakiegoś napawającego grozą urwiska.