Jęknęła. Spojrzała na teczkę po raz setny i miała właśnie ją zatrzasnąć, kiedy rozległo się ostrożne pukanie do drzwi. Podniosła głowę.
Do środka zza framugi zajrzał Francis.
– Cześć, Lucy – powiedział. – Mogę ci przeszkodzić?
– Wejdź, Mewa. Myślałam, że poszedłeś na obiad.
– Właśnie idę. Ale po drodze coś mi przyszło do głowy, a Peter kazał mi od razu ci o tym powiedzieć.
– Co takiego? – Gestem zaprosiła chłopaka, żeby wszedł i usiadł. Francis wykonał niezgrabną serię ruchów, świadczących o tym, że chce skorzystać z propozycji, ale się waha.
– Ten upośledzony w ogóle nie wyglądał na typ człowieka, którego szukamy – zaczął wolno. – Niektórzy z przesłuchiwanych pacjentów wydawali się, choćby zewnętrznie, znacznie lepszymi kandydatami. A przynajmniej zachowywali się tak, jak według nas powinien zachowywać się kandydat.
Lucy kiwnęła głową.
– Też o tym pomyślałam. Ale skąd ten upośledzony ma koszulkę?
Francis zadrżał, zanim odpowiedział.
– Bo anioł chciał, żebyśmy ją znaleźli. I żebyśmy wpadli na trop tego człowieka. Wiedział, że przesłuchujemy i przeszukujemy, i powiązał jedno z drugim, więc przewidział, co zrobimy, i podrzucił koszulkę.
Lucy odetchnęła gwałtownie. Trafiło do niej takie wyjaśnienie.
– Dlaczego chciałby przyciągnąć nas do tego człowieka?
– Jeszcze nie wiem – mruknął Francis. – Nie wiem.
– Jeśli zamierza się wrobić kogoś w zbrodnię, lepiej wybrać człowieka, który rzeczywiście zachowywałby się podejrzanie – myślała głośno Lucy. – Jak zachowanie tego upośledzonego ma nas zainteresować?
Francis wzruszył ramionami.
– Ten mężczyzna jest inny. To najmniej prawdopodobny kandydat. A więc istnieje jakiś inny powód, dla którego został wybrany.
Wstał niespodziewanie, spłoszony, jakby gdzieś w pobliżu rozległ się niepokojący huk.
– Lucy – powiedział wolno. – W tym człowieku jest coś znaczącego. Musimy tylko się domyślić, co to takiego.
Lucy podniosła teczkę pacjenta.
– Myślisz, że tu znajduje się podpowiedz? – spytała. Francis kiwnął głową.
– Może. Może. Nie wiem, co trafia do akt. Lucy pchnęła dokumenty po biurku.
– Sam zobacz, bo ja nie widzę nic.
Francis sięgnął po teczkę. Nigdy przedtem nie zaglądał do szpitalnych akt i przez chwilę miał wrażenie, że robi coś nielegalnego, zaglądając w życie innego pacjenta. Egzystencja każdego z nich, o której wiedzieli pozostali, była do tego stopnia ograniczona murami szpitala i rutyną codzienności, że po krótkim czasie zapominało się, że pozostali mieli jakieś życie na zewnątrz. Człowiek w szpitalu jest odzierany ze wszystkich tych elementów: przeszłości, rodziny, przyszłości. Francis uświadomił sobie, że gdzieś tam leży też jego teczka i że zawiera wszelkiego rodzaju informacje, które w tym momencie wydawały się bardzo odległe, jakby to wszystko wydarzyło się w innym życiu, w innym czasie, innemu Francisowi.
Zagłębił się w akta upośledzonego.
Zostały napisane zwięzłym, nijakim szpitalnym stylem i podzielone na cztery działy. Pierwszy mówił o pochodzeniu, domu i rodzinie; w drugim zawarto dane kliniczne, w tym wzrost, wagę, ciśnienie krwi i tym podobne; w trzecim była historia leczenia, z wymienionymi różnymi lekami; w czwartym prognoza na przyszłość. W ostatnim dziale znajdowało się tylko pięć słów: Zalecana ostrożność. Prawdopodobna terapia długoterminowa.
Była tam też karta, z której wynikało, że upośledzony więcej niż raz wychodził na weekendy do rodziny.
Francis czytał o człowieku, który wychował się w małym miasteczku niedaleko Bostonu i przeniósł się do zachodniego Massachusetts dopiero na rok przed trafieniem do szpitala. Miał trzydzieści kilka lat, siostrę i dwóch braci – wszyscy byli normalni i wiedli nudne, wybitnie nijakie życie. Zdiagnozowano go jako upośledzonego w podstawówce i od tamtej pory brał udział w różnych programach przystosowawczych. Żaden z nich nic nie dał.
Francis odchylił się do tyłu i szybko wyobraził sobie prostą sytuację bez wyjścia: matka i ojciec coraz starsi. Syn z każdym rokiem coraz potężniejszy i coraz trudniejszy do kontrolowania. Nie potrafił zapanować nad swoimi impulsami czy gniewem. Popędem seksualnym. Siłą. Rodzeństwo chciało uciec jak najdalej i jak najszybciej, nieskore do pomocy.
W każdym słowie widział trochę siebie. Był inny, ale też taki sam.
Przeczytał akta raz, potem drugi, cały czas świadom, że Lucy uważnie przygląda się jego twarzy, badając reakcję na każde słowo.
Po chwili przygryzł wargę. Dłonie mu lekko drżały. Miał wrażenie, że wszystko wokół niego wiruje, jakby słowa na papierze połączyły się z jego myślami i wspólnymi siłami zakręciły mu w głowie. Poczuł nadciągające niebezpieczeństwo; odetchnął gwałtownie, potem odsunął się od teczki i pchnął ją po biurku do Lucy.
– I co, Francis? – spytała.
– Właściwie nic.
– Nic ci się nie rzuciło w oczy?
Chłopak pokręcił głową. Ale Lucy widziała, że kłamał. Uświadomiła sobie, że coś wymyślił. Nie chciał tylko powiedzieć, co.
Próbowałem sobie przypomnieć: co wystraszyło mnie najbardziej?
W gabinecie Lucy zaczynałem widzieć różne rzeczy. To nie były halucynacje jak te, które dzwoniły mi w uszach i rozbrzmiewały echem w głowie. Te znałem i chociaż bywały drażniące, trudne i przez nie nazwano mnie szalonym, byłem do nich przyzwyczajony, do ich żądań, obaw, rozkazów. W końcu towarzyszyły mi od dzieciństwa. Ale w tamtej chwili przeraziło mnie to, czego dowiedziałem się o aniele. Kim mógł być. Jak mógł myśleć. Peter i Lucy odbierali to inaczej. Rozumieli, że anioł był ich przeciwnikiem. Przestępcą. Celem. Kimś, kto się przed nimi ukrywał i kogo musieli odnaleźć. Polowali już wcześniej na ludzi, łapali ich i stawiali przed sądem, więc ich śledztwo stało w innym kontekście niż to, co nagle mnie otoczyło. W tamtych chwilach zacząłem widzieć w aniele kogoś podobnego do mnie. Tyle że o wiele gorszego. Poczynił pewne kroki i po raz pierwszy wtedy uwierzyłem, że jestem w stanie je powtórzyć.
Chciałem uciekać. Głośny chór we mnie wołał, że nie dzieje się nic dobrego. Ostrzegały, żebym zwiewał byle dalej i gdzieś się schował, bo zginę.
Ale jak uciec? Szpital był zamknięty. Mury wysokie. Bramy mocne. Poza tym ucieczkę uniemożliwiała mi choroba.
Jak mogłem odwrócić się plecami do jedynych dwojga ludzi, którzy uznali mnie za kogoś wartościowego?
– Właśnie, Francis. Nie mogłeś.
Spełzłem po ścianie i skuliłem się w rogu pokoju, wpatrzony w swoje słowa, kiedy usłyszałem Petera. Zalała mnie fala ulgi; odwróciłem się, szukając przyjaciela.
– Peter? Wróciłeś?
– Nigdy stąd nie odszedłem.
– Anioł tu był. Czułem go.
– On wróci. Jest blisko, Francis. Będzie jeszcze bliżej.
– Robi to, co robił wtedy.
– Wiem, Mewa. Ale tym razem jesteś gotowy na jego przyjęcie. Wiem, że jesteś.
– Pomóż mi, Peter – szepnąłem. Czułem łzy rozkwitające w gardle.
– Och, Mewa, tym razem to twoja walka.
– Boję się, Peter.
– Oczywiście. Oczywiście – powiedział łagodnie. – To nie znaczy jednak, że sprawa jest beznadziejna. Musisz tylko być ostrożny. Tak jak wtedy. I nic się nie zmieniło. Za pierwszym razem to twoja ostrożność okazała się najważniejsza, prawda?