Выбрать главу

Siedziałem w rogu, rozglądając się po pokoju. Musiał mnie zobaczyć, bo kiedy go wypatrzyłem, opartego o ścianę naprzeciw mnie, pomachał mi ręką i wyszczerzył się w znajomym uśmiechu. Miał na sobie jaskrawo-pomarańczowy kombinezon, wyblakły od długiego używania, podarty i brudny. W rękach trzymał lśniący srebrny kask, a na twarzy widniały smugi sadzy, popiołu i strugi potu. Zaśmiał się krótko, machnął ręką i pokręcił głową.

– Przepraszam za swój wygląd, Mewa.

Wydawał się trochę starszy, niż go pamiętałem, a za jego uśmiechem zobaczyłem ostre ślady cierpienia i kłopotów.

– Wszystko w porządku, Peter? – spytałem.

– Oczywiście, Francis. Po prostu sporo przeszedłem. Ty też. Zawsze nosimy ubrania, w jakie ubiera nas los, prawda, Mewa? Nic się pod tym względem nie zmieniło.

Odwrócił się do ściany i przebiegł wzrokiem po kolumnach słów. Pokiwał głową.

– Robisz postępy - zauważył.

– Nie wiem – odparłem. – Mam wrażenie, że od każdego zapisanego słowa w pokoju robi się ciemniej.

Westchnął, jakby chciał powiedzieć, że to przewidział.

– Mamy za sobą dużo ciemności, co, Francis? A przez część przechodziliśmy razem. O tym właśnie piszesz. Pamiętaj tylko, wtedy byliśmy z tobą i teraz też jesteśmy. Możesz o tym pamiętać, Mewa?

– Spróbuję.

– Tamtego dnia sprawy trochę się skomplikowały, co?

– Tak. Dla nas obu. A przez to też dla Lucy.

– Opowiedz to wszystko, Francis – zachęcił Peter.

Spojrzałem na ścianę i zobaczyłem, w którym miejscu przerwałem. Kiedy się odwróciłem z powrotem do Petera, on już zniknął.

Rozdział 20

To Peter zaproponował, żeby Lucy ruszyła w dwie różne strony. Po pierwsze, nalegał, żeby dalej przesłuchiwać pacjentów. Było niezwykle ważne, powiedział, żeby nikt, ani pacjenci, ani personel, nie wiedział, że znaleziono jakieś dowody, bo na razie niewiele wskazywały. Gdyby jednak ta wiadomość wydostała się na zewnątrz, straciliby kontrolę nad sytuacją. To produkt uboczny niestabilności świata szpitala psychiatrycznego, dodał. Nie można było przewidzieć, jaki niepokój czy nawet panikę wywołałoby to wśród delikatnych osobowości pacjentów. A zatem zakrwawioną koszulkę należało zostawić pod łóżkiem i nie wolno było angażować żadnych sił zewnętrznych, zwłaszcza policji, która aresztowała Chudego, nawet jeśli w ten sposób ryzykowało się utratę cennego materiału dowodowego. Poza tym, zauważył Peter, mieszkańcy Amherst już przywykli do stałego napływu pacjentów z innych budynków, przyprowadzanych przez Dużego Czarnego na przesłuchania u Lucy, i to przyzwyczajenie można było obrócić na swoją korzyść. Druga propozycja Petera okazała się trochę trudniejsza do wykonania.

– Musimy – powiedział cicho do Lucy – przenieść tego wielkoluda razem z jego rzeczami do Amherst, i to tak, żeby za bardzo nie zwracać niczyjej uwagi.

Lucy się zgodziła. Stali nieruchomo na korytarzu wśród popołudniowego zamieszania oraz ruchu pacjentów spieszących na sesje terapeutyczne i zajęcia praktyczne. W powietrzu wisiała codzienna mgiełka papierosowego dymu, a tupot stóp mieszał się z gwarem. Peter, Lucy i Francis wydawali się jedynymi ludźmi, którzy się nie poruszali. Zamieszanie opływało ich jak szybki nurt strumienia kamieni.

– Dobrze – zgodziła się Lucy. – Należy obserwować tego mężczyznę. Co dalej?

– Nie wiem – odparł Peter. – To nasz jedyny podejrzany, zresztą Mewa nie uważa go nawet za takiego, pod czym ja się chyba podpisuję. Ale jego rolę w ogólnym układzie rzeczy musimy dopiero odkryć. A możemy to zrobić tylko…

– … Mając go pod ręką i na oku. Tak. Masz rację – powiedziała Lucy. Potem uniosła brew, jakby przyszedł jej do głowy jakiś pomysł. – Chyba już wiem, co dalej. Muszę załatwić kilka rzeczy.

– Ale po cichu – uprzedził Peter. – Niech nikt się nie zorientuje…

Uśmiechnęła się.

– Dam sobie radę. U prokuratora wszystko musi iść zgodnie z planem. Mniej więcej – dodała żartobliwie.

Podniosła wzrok i zobaczyła idących korytarzem braci Moses. Skinęła im głową.

– Panowie, myślę, że pora wracać do pracy. Czy mogłabym z panami zamienić po cichu słowo, zanim wróci Evans, gdziekolwiek jest…

– Rozmawia z doktorem – dokończył Mały Czarny ostrożnie. Spojrzał na Petera i machnął dłonią, co razem złożyło się na pytający gest.

Peter kiwnął głową.

– Ona wie – wyjaśnił. – Czy ktoś jeszcze…

– Powiedziałem bratu – odparł Mały Czarny. – Nikomu więcej.

Duży Czarny przysunął się bliżej.

– Nie widzi mi się, żeby tamten facet był mordercą – oznajmił z przekonaniem. – To znaczy, ledwie sam je. Lubi siedzieć i bawić się lalkami. Czasem gapi się w telewizję. On zbrodniarzem? Chyba że się bardzo wkurzy i komuś przyłoży. Silny z niego chłopak. Silniejszy niż sam wie.

– Francis powiedział mniej więcej to samo – poinformował Peter.

– Mewa ma instynkt – zaśmiał się Duży Czarny.

– A więc na razie nikomu ani słowa, dobrze? – wtrąciła Lucy.

Mały Czarny wzruszył ramionami, ale przewrócił oczami, jakby chciał powiedzieć, że tu, gdzie wszyscy ukrywali jakieś tajemnice przeszłości, utrzymanie w sekrecie teraźniejszości jest po prostu niewykonalne.

– Spróbujemy – powiedział. – Jeszcze jedno. Mewa, Piguła chce cię widzieć.

Większy pielęgniarz spojrzał na Petera.

– Ciebie mam zaprowadzić do niego trochę później. Peter wyglądał na zaintrygowanego.

– Jak pan myśli… – zaczął.

– Nie snujemy domysłów. – Mały Czarny pokręcił głową. – Jeszcze nie.

Podczas gdy jego brat wyprowadził Francisa przez główne wejście Amherst, zmierzając do gabinetu doktora Gulptilila, Mały Czarny poszedł za Peterem i Lucy do pokoju przesłuchań. Prokurator natychmiast wyjęła z pudła teczkę upośledzonego mężczyzny. Potem pospiesznie przejrzała swoją ręcznie spisaną listę potencjalnych podejrzanych, aż znalazła nazwisko człowieka, który według niej powinien się nadać. Podała akta Małemu Czarnemu.

– Teraz z nim chcę porozmawiać.

Mały Czarny zerknął na nazwisko i kiwnął głową.

– Znam faceta. Wybuchowy sukinsyn – powiedział i zająknął się zawstydzony. – Pani wybaczy, panno Jones. Miałem z nim po prostu kilka starć. To jeden z miejscowych chuliganów.

– Tym lepiej – skomentowała Lucy. – Dla tego, co wymyśliłam.

Mały Czarny spojrzał na nią pytająco, a Peter opadł na krzesło i szeroko się uśmiechnął.

– Panna Jones najwyraźniej ma jakiś pomysł – mruknął.

Lucy wzięła ołówek i zaczęła przetaczać go w palcach, przeglądając teczkę pacjenta. Mężczyzna był stałym bywalcem różnych instytucji; większość życia spędził albo w więzieniu, odsiadując wyroki za imponującą kolekcję napadów, rabunków i włamań, albo w ośrodkach zdrowia psychicznego, skarżąc się na omamy słuchowe i cierpiąc na napady szału. Lucy podejrzewała, że obie dolegliwości były częściowo zmyślone. Prawdziwe było oczywiście to, że miał skłonności psychopatyczne, mniej lub bardziej odpowiednie do tego, co zamyślała. I wybuchowy temperament.

– W jaki sposób sprawiał kłopoty? – spytała Małego Czarnego.