– To jeden z tych, co zawsze przeginają pałę, wie pani, co mam na myśli? Prosi się go, żeby poszedł w tę stronę, on idzie w drugą. Każe mu się stać tu, on stoi tam. Jak się go trochę popchnie, krzyczy, że jest bity, i składa zażalenie do dyrektora. Lubi też stawiać się innym pacjentom. Zawsze któremuś dokucza. Moim zdaniem podkrada ludziom różne rzeczy. Żałosna kreatura, ot co.
– Cóż, zobaczmy, czy uda mi się go zmusić do tego, czego chcę.
Nic więcej jednak nie chciała powiedzieć, chociaż zauważyła, że Peter wysłuchał jej w skupieniu, a potem rozsiadł się swobodnie na krześle, jakby dostrzegł w planie coś w rodzaju mechanizmu z opóźnionym zapłonem. Lucy była pełna uznania dla jego zdolności analitycznych. Potem, kiedy zastanowiła się nad tym dokładniej, uświadomiła sobie, że Peter ma kilka cech, które zaczynała podziwiać, co tylko zwiększyło jej ciekawość tego, skąd się tu wziął i dlaczego zrobił to, co zrobił.
Panna Laska przejęła Francisa, kiedy tylko Duży Czarny wprowadził go do gabinetu dyrektora medycznego. Sekretarka jak zwykle była skrzywiona, jakby chciała dać do zrozumienia, że wszelkie zakłócenia skrupulatnie zaplanowanego rozkładu dnia, który wprowadziła żelazną ręką, odbiera jako osobistą urazę. Przekazała Dużemu Czarnemu wiadomość, że ma się spotkać ze swoim bratem w budynku Williams, a potem szybko wepchnęła Francisa do gabinetu.
– Spóźniłeś się – warknęła. – Pospiesz się.
Piguła stał przy oknie, obserwując dziedziniec. Francis usiadł na krześle naprzeciwko biurka i też wyjrzał za okno, próbując dojrzeć, co tak intrygującego widział tam doktor. Uświadomił sobie, że tylko tu może spoglądać przez okno, które nie jest zakratowane. Świat wydawał się o wiele łagodniejszy, niż był w rzeczywistości.
Doktor odwrócił się niespodziewanie.
– Piękny dzień, Francis, nie sądzisz? Wiosna zadomowiła się już chyba na dobre.
– Tutaj, w szpitalu, czasami trudno zauważyć zmianę pór roku – odparł Francis. – Okna są bardzo brudne. Gdyby je umyto, na pewno wszystkim poprawiłyby się nastroje.
Gulptilil kiwnął głową.
– Doskonała sugestia, Francis. Świadczy o głębszych przemyśleniach. Przekażę ją personelowi, zobaczę, czy będą mogli dodać do swoich obowiązków mycie okien, chociaż podejrzewam, że już są przepracowani.
Usiadł za biurkiem, oparł łokcie o blat, a brodę o splecione dłonie.
– A więc, Francis, wiesz, jaki dziś dzień? – spytał.
– Piątek – odparł szybko Francis.
– Skąd taka pewność?
– Na obiad był tuńczyk z makaronem. Jak zwykle w piątek.
– Tak, a dlaczego?
– Podejrzewam, że ze względu na pacjentów katolików – odparł Francis. – Niektórzy wciąż uważają, że w piątek powinni jeść rybę. Moja rodzina tak robi. Msza w niedzielę, ryba w piątek. To naturalny porządek rzeczy.
– Ary?
– Ja chyba nie jestem religijny – powiedział Francis. Gulptilil uznał, że to interesujące, ale nie pociągnął tematu.
– Znasz dzisiejszą datę? – spytał. Francis pokręcił głową.
– Jest chyba piąty albo szósty maja – odparł z wahaniem. – Przykro mi. W szpitalu dni zlewają się ze sobą. Poza tym zazwyczaj liczę, że z bieżącymi wydarzeniami zapozna mnie Gazeciarz, ale dzisiaj go nie widziałem.
– Jest piąty. Zapamiętaj to, proszę.
– Dobrze.
– Kto jest prezydentem Stanów Zjednoczonych?
– Carter.
Gulptilil się uśmiechnął, ale nie poruszył brodą opartą na czubkach palców.
– A więc – ciągnął, jakby to, co zamierzał powiedzieć, było logicznym dalszym ciągiem dotychczasowej rozmowy. – Pan Evans doniósł mi, że poczyniłeś pewne postępy w kontaktach z innymi i w rozumieniu swojej choroby oraz wpływu, jaki ma ona na ciebie i twoich bliskich. Mimo to wciąż uważa, że cały czas słyszysz głosy nakłaniające cię do konkretnych zachowań oraz masz silne złudzenia co do pewnych wydarzeń.
Francis nie odpowiedział, ponieważ nie usłyszał pytania. W jego głowie rozlegały się przemieszane szepty, ale ciche, ledwie słyszalne, jakby obawiały się, że doktor je wychwyci.
– I co, Francis? – odezwał się znów Gulptilil. – Uważasz, że ocena pana Evansa jest trafna?
– Trudno powiedzieć – odparł Francis. Poruszył się niepewnie na krześle, świadom, że wszystko, co teraz zrobi, może posłużyć doktorowi za podstawę do wydania opinii. – Myślę, że pan Evans każdą wypowiedź pacjenta, z którą się nie zgadza, automatycznie uznaje za złudzenie i omam, więc tak naprawdę nie wiadomo, co mu mówić.
Dyrektor medyczny uśmiechnął się i wreszcie odchylił na oparcie fotela.
– To przekonujące i dobrze sformułowane stwierdzenie, Francis. Świetnie.
Francis zaczął się odprężać, ale natychmiast upomniał się, żeby nie ufać doktorowi, zwłaszcza jeśli słyszy od niego komplementy. Głęboko w sobie usłyszał chóralny pomruk zgody. Za każdym razem, kiedy jego głosy zgadzały się z tym, co robił, czuł przypływ pewności siebie.
– Ale pan Evans jest profesjonalistą, Francis, więc nie powinniśmy zbyt szybko odrzucać jego opinii. Powiedz mi, jak ci się podoba życie w Amherst? Dogadujesz się z innymi pacjentami? Z resztą personelu? Podobają ci się sesje terapeutyczne pana Evansa? Uważasz, że jesteś bliższy powrotu do domu? Czy spędzony tu czas, jak by to ująć, wykorzystałeś z pożytkiem dla siebie?
Doktor nachylił się trochę drapieżnym ruchem, znanym Francisowi. Wiszące w powietrzu pytania były polem minowym, więc musiał bardzo uważać z odpowiedziami.
– Dormitorium jest w porządku, panie doktorze, chociaż zatłoczone. Mniej więcej dogaduję się ze wszystkimi. Niekiedy trudno dostrzec wartość sesji terapeutycznych pana Evansa, z wyjątkiem sytuacji, kiedy dyskusja schodzi na bieżące wydarzenia, bo czasami się boję, że jesteśmy tu zbyt odizolowani i że świat toczy się dalej bez naszego udziału. Bardzo chciałbym wrócić do domu, panie doktorze, ale nie wiem, co takiego musiałbym udowodnić panu i mojej rodzinie, żeby się stąd wydostać.
– Nikt z twojej rodziny – powiedział sztywno doktor – nie uznał za konieczne ani warte zachodu przyjechać do ciebie w odwiedziny, prawda?
Francis z trudem powstrzymał wybuch emocji.
– Jeszcze nie, panie doktorze.
– Może telefon? Jakiś list?
– Nie.
– To przykre, prawda, Francis? Chłopak wziął głęboki oddech.
– Tak – przyznał.
– Ale nie czujesz się opuszczony?
Francis nie wiedział, co powinien odpowiedzieć.
– Czuję się dobrze – stwierdził.
Gulptilil uśmiechnął się podstępnie.
– Podejrzewam, że czujesz się dobrze, bo wciąż słyszysz głosy, które były z tobą przez tyle lat?
– Nie – skłamał Francis. – Lekarstwa je usunęły.
– Ale przyznajesz, że je kiedyś słyszałeś?
Nie, nie, nie, zahuczało Francisowi w głowie: Nic nie mów, ukryj nas, Francis!
– Nie jestem pewien, czy wiem, o co panu chodzi, doktorze – odparł. Ani przez chwilę nie łudził się, że zmyli tym Gulptilila.
Psychiatra milczał jeszcze kilka chwil, jakby czekał, aż Francis coś doda. Chłopak jednak nie zmącił ciszy.
– Powiedz, Francis. Czy wierzysz, że na terenie szpitala grasuje morderca? Francis gwałtownie odetchnął. Nie spodziewał się tego pytania. Przez chwilę rozglądał się po gabinecie, jakby szukał drogi ucieczki. Serce mu waliło, a wszystkie głosy milczały, bo wiedziały, że w pytaniu doktora kryje się wiele ważnych podtekstów, a Francis nie miał pojęcia, jak brzmi właściwa odpowiedź. Zobaczył, że doktor pytająco unosi brew, i zrozumiał, że dalsza zwłoka jest niebezpieczna.
– Tak – powiedział wolno.