Peter Strażak. Pomyślała, jak bardzo byli do siebie podobni. Zasmuciło ją to i zaniepokoiło; nie umiała docenić faktu, że oboje byli podobnie skrzywdzeni i że to powinno ich połączyć. Zamiast tego spróbowała wyobrazić sobie Petera w izolatce, pomieszczeniu najbliższemu więziennej celi, a na swój sposób nawet gorszemu. Jedynym celem istnienia izolatki było wyeliminowanie zewnętrznych myśli, jakie mogłyby zburzyć równowagę świata pacjenta. Szare ściany, obite miękką wykładziną. Łóżko przynitowane do podłogi. Cienki materac i wytarty koc. Nie ma poduszki. Sznurowadeł. Paska. Sedes z niewielką ilością wody, żeby nikt nie próbował się utopić. Lucy nie wiedziała, czy Petera wsadzono w kaftan bezpieczeństwa. Taka była procedura, a domyślała się, że pan Zły chciałby w tym przypadku się do niej zastosować. Przez chwilę zastanawiała się, jak Peter w ogóle pozostawał przy zdrowych zmysłach, kiedy wszystko dookoła niego tętniło obłąkaniem. Zgadywała, że wymagało to siły woli i ciągłego przypominania sobie, że on tu nie należy.
To musiało boleć, pomyślała.
W tym sensie, uświadomiła sobie, byli jeszcze bardziej podobni do siebie.
Lucy wzięła głęboki oddech i postanowiła spróbować usnąć. Rano musiała być czujna. Coś kazało Francisowi stanąć naprzeciwko krępego mężczyzny, a ona nie wiedziała co, chociaż podejrzewała, że coś istotnego. Uśmiechnęła się. Francis okazywał się bardziej pomocny, niż przypuszczała.
Zamknęła oczy, a kiedy zastąpiła jedną ciemność drugą, nagle usłyszała dziwny dźwięk, znajomy, lecz niepokojący. Otworzyła gwałtownie oczy i rozpoznała ten odgłos: to było ciche tupanie stóp na wykładzinie korytarza pod jej pokojem. Gwizdnęła przeciągle, serce zaczęło jej szybciej bić; natychmiast powiedziała sobie, że to błąd. Kroki nie były niczym niezwykłym w dormitorium pielęgniarek. Personel pracował na różne zmiany.
Ale kiedy tak nasłuchiwała, wydało jej się, że idący przystanął pod jej drzwiami.
Zesztywniała w łóżku, wyciągając głowę w kierunku słabego, charakterystycznego odgłosu.
Powtarzała sobie, że się pomyliła. Wtedy wydało jej się, że słyszy, jak ktoś powoli obraca klamkę.
Natychmiast rzuciła się do nocnej szafki. Hałaśliwie macając, zdołała zapalić lampkę. Pokój zalało światło; zamrugała kilka razy. Wyskoczyła z łóżka i ruszyła przed siebie, potykając się o metalowy kosz na śmieci, który potoczył się po podłodze z głośnym brzękiem. Drzwi miały zasuwkę; wciąż była zasunięta. Lucy pospiesznie przebiegła przez pokój i przytknęła ucho do grubych drewnianych drzwi.
Nic nie usłyszała.
Nasłuchiwała jakiegokolwiek dźwięku. Wszystkiego, co mogłoby wskazać, że ktoś stoi po drugiej stronie lub ucieka, że jest sama albo nie sama.
Cisza ścisnęła jej serce równie mocno i strasznie jak hałas, który zbudził jej czujność.
Czekała.
Przyciśnięta do drzwi, pozwalała mijać kolejnym sekundom.
Minuta. Może dwie.
Z tyłu, zza otwartego okna dobiegły ją nagle głosy przechodzących dołem ludzi. Ktoś się zaśmiał, ktoś mu zawtórował.
Odwróciła się z powrotem. Odsunęła zasuwkę i nagłym, szybkim ruchem otworzyła drzwi.
Korytarz był pusty.
Wyszła za próg i obejrzała się na prawo i lewo.
Nikogo.
Lucy wzięła jeszcze jeden głęboki oddech, pozwalając, żeby chłód powietrza w płucach uspokoił jej walące serce. Pokręciła głową. Cały czas byłaś sama, powiedziała sobie. Zaczynają ci puszczać nerwy. Przebywanie w otoczeniu takiego natężenia szaleństwa i dziwactwa sprawiło, że zrobiła się nerwowa. Jeśli powinna się czegoś bać, ten, kto to był, powinien się bać jeszcze bardziej jej samej. Ta myśl dodała Lucy otuchy.
Wróciła do pokoju. Zamknęła drzwi na klucz, a zanim położyła się do łóżka, oparła o drzwi drewniane krzesło. Nie tyle jako dodatkową zaporę, bo nie sądziła, żeby to coś dało. Ale krzesło przewróciłoby się na podłogę, gdyby ktoś otworzył drzwi. Na siedzeniu postawiła metalowy kosz na śmieci, a na szczycie tej wieży położyła swoją małą walizkę. Uznała, że huk spadających przedmiotów byłby wystarczająco wczesnym ostrzeżeniem, żeby zdążyła się obudzić, choćby spała nie wiadomo jak głęboko.
Rozdział 23
To byłeś ty? – To nigdy nie byłem ja. To zawsze byłem ja.
– Ryzykowałeś – powiedziałem sztywno, napastliwie. – Mogłeś rozegrać to na spokojnie, ale zrobiłeś inaczej, i to był błąd. Z początku tego nie widziałem, ale w końcu zrozumiałem, jak jest naprawdę.
– Wielu rzeczy nie dostrzegłeś, Mewa.
– Nie ma cię tu – wymamrotałem powoli; ton moich słów zdradzał brak pewności, który czułem. – Jesteś tylko wspomnieniem.
– Nie tylko tu jestem – syknął anioł – ale tym razem przyszedłem po ciebie.
Odwróciłem się gwałtownie, jakbym mógł stanąć twarzą w twarz z dręczącym mnie głosem. Ale on był jak cień, przeskakujący z jednego ciemnego kąta pokoju do drugiego, wciąż nieuchwytny, tuż poza moim zasięgiem. Złapałem popielniczkę pełną niedopałków i cisnąłem ją z całej siły w niewyraźny kształt. Jego śmiech zlał się z hukiem eksplozji szkła, kiedy popielniczka rozbiła się o ścianę. Obracałem się na wszystkie strony, próbując go namierzyć, ale anioł ruszał się zbyt szybko. Krzyknąłem, żeby się zatrzymał, że się go nie boję, żeby walczył uczciwie, a wszystko to brzmiało jak krzyki zapłakanego dziecka na placu zabaw, próbującego stawić czoło dręczącemu go starszemu chłopcu. Z każdą chwilą było gorzej, z każdą mijającą sekundą czułem się mniejszy, słabszy. Z furią chwyciłem drewniany taboret i rzuciłem nim przez pokój. Uderzył o framugę drzwi, odłupując kawałek pomalowanego drewna, potem upadł z łomotem na podłogę.
Wzbierała we mnie rozpacz. Rozejrzałem się za Peterem, który mógłby mi pomóc, ale nigdzie go nie było. Próbowałem wyobrazić sobie Lucy, Dużego Czarnego, Małego Czarnego albo kogokolwiek innego ze szpitala, w nadziei że ktoś przywołany z pamięci stanie przy moim boku i pomoże mi walczyć.
Byłem sam, a to samotność wbiła się ostrzem prosto w serce.
Przez chwilę myślałem, że jestem zgubiony, potem, przez mgłę jazgotu przeszłego i przyszłego szaleństwa usłyszałem dźwięk, który wydał mi się nie na miejscu. Uporczywe łomotanie. Niby zwykłe, ale jakieś inne. Zabrało mi kilka chwil, zanim się opanowałem i zrozumiałem, co to takiego. Ktoś dobijał się do moich drzwi.
Anioł znów dmuchnął chłodem na mój kark.
Stukanie nie ustawało. Przybierało na sile.
Ostrożnie podszedłem do drzwi.
– Kto tam? – spytałem. Nie orientowałem się już, czy ten odgłos ze świata zewnętrznego był bardziej rzeczywisty niż wężowy szept anioła, czy choćby dodająca otuchy obecność Petera podczas którejś z jego nieregularnych wizyt. Wszystko się zlewało.
– Francis Petreł?
– Kto tam? – powtórzyłem.
– Klein z Centrum Zdrowia.
Nazwisko wydało mi się mgliście znajome, jakby należało do wspomnień z dzieciństwa, a nie bieżących wydarzeń. Nachyliłem głowę do drzwi, próbując przypisać nazwisku twarz. Powoli w mojej wyobraźni rysy nabrały kształtu. Szczupły, łysiejący mężczyzna, w grubych okularach, lekko sepleniący, który nerwowo pocierał podbródek późnym popołudniem, kiedy robił się zmęczony albo kiedy któryś z jego pacjentów nie czynił postępów. Nie wiedziałem, czy w ogóle tam jest, czy w ogóle go słyszę. Ale docierało do mnie, że gdzieś tam istniał jakiś pan Klein, że często rozmawiałem z nim w jego zbyt jasno oświetlonym, skąpo urządzonym gabinecie, i że istnieje niewielka możliwość, że to rzeczywiście on.