Выбрать главу

– Czego pan chce? – spytałem, wciąż stojąc pod drzwiami.

– Opuścił pan dwie ostatnie wizyty. Martwimy się o pana.

– Opuściłem wizyty?

– Tak. Bierze pan leki, które trzeba monitorować. Prawdopodobnie musimy wypisać kilka recept. Może pan otworzyć?

– Po co pan tu przyszedł?

– Już mówiłem – ciągnął Klein. – Miał pan wyznaczone regularne wizyty w klinice. Przestał się pan pojawiać. Nigdy przedtem, od wyjścia z Western State żadnej pan nie opuścił. Martwimy się o pana.

Pokręciłem głową. Wiedziałem, że nie wolno mi otwierać drzwi.

– Nic mi nie jest – skłamałem. – Proszę mnie zostawić w spokoju.

– Wydaje się pan zestresowany, Francis. Słyszałem krzyki, kiedy wchodziłem po schodach. Brzmiało to, jakby w pana mieszkaniu toczyła się bójka. Jest tam z panem ktoś?

– Nie. – Ani nie skłamałem, ani nie powiedziałem prawdy.

– Niech pan otworzy, łatwiej się nam będzie rozmawiało.

– Nie.

– Francis, nie ma się czego bać. Było się czego bać. Wszystkiego.

– Nie chcę waszej pomocy. Zostawcie mnie w spokoju.

– Jeśli tak zrobię, obieca pan, że przyjdzie do kliniki sam?

– Kiedy?

– Dzisiaj. Najpóźniej jutro.

– Może.

– Marna obietnica, Francis.

– Postaram się.

– Muszę mieć pana słowo, że pojawi się pan w klinice dziś albo jutro i da się dokładnie przebadać.

– Bo co?

– Francis – westchnął Klein. – Naprawdę musi pan zadawać to pytanie? Znów oparłem głowę o drzwi, uderzyłem w nie czołem, raz, dwa, jakbym mógł w ten sposób przegnać złe myśli i obawy.

– Wyślecie mnie z powrotem do szpitala – powiedziałem ostrożnie. Bardzo cicho.

– Słucham? Nie słyszę.

– Nie chcę tam wracać – ciągnąłem. – Nienawidziłem szpitala. Prawie zginąłem. Nie chcę wracać do szpitala.

– Francis, szpital jest zamknięty. Na dobre. Nie będzie pan musiał tam wracać. Nikt nie musi.

– Po prostu nie mogę tam wrócić.

– Francis, dlaczego nie chce pan otworzyć?

– Nie ma cię tam – szepnąłem. – Jesteś tylko snem.

Klein się zawahał.

– Francis, siostry się o pana martwią. I wiele innych osób. Niech mi pan pozwoli zabrać się do kliniki.

– Klinika nie istnieje.

– Istnieje. Wie pan o tym. Był pan tam wiele razy.

– Idź sobie.

– Proszę mi obiecać, że przyjdzie pan sam. Wziąłem głęboki oddech.

– Dobrze. Obiecuję.

– Całym zdaniem – nalegał pan Klein.

– Obiecuję, że przyjdę do kliniki.

– Kiedy?

– Dzisiaj. Albo jutro.

– Daje pan słowo?

– Tak.

Wyczułem, że pan Klein znów się zawahał, jakby się zastanawiał, czy może mi uwierzyć.

– Dobrze – powiedział w końcu, po chwili milczenia. – Niech będzie. Ale proszę mnie nie zawieść, Francis.

– Nie zawiodę.

– Jeśli mnie pan oszukał, ja tu wrócę. Zabrzmiało to jak groźba. Westchnąłem głęboko.

– Przyjdę - stęknąłem.

Usłyszałem odgłos oddalających się korytarzem kroków.

Dobrze, powiedziałem sobie w duchu, zataczając się z powrotem do zapisanej ściany. Wypędziłem pana Kleina z pamięci, razem z głodem, pragnieniem, snem i wszystkim innym, co mogłoby mi przeszkodzić w opowiadaniu.

Było grubo po północy. Francis czuł się samotny pośród chrapliwych oddechów wypełniających salę sypialną Amherst. Trwał w niespokojnym półśnie, w tym stanie między jawą a snem, gdzie świat wokoło traci wyrazistość, jakby poluzowały się cumy łączące go z rzeczywistością i kołysał się na niewidzialnych falach.

Francis martwił się o Petera, zamkniętego w wyściełanej izolatce z polecenia pana Złego i prawdopodobnie zmagającego się z najróżniejszymi lękami tak samo jak z kaftanem bezpieczeństwa. Francis przypomniał sobie własne godziny spędzone w izolatce i zadrżał. Skrępowany, samotny tkwił w szponach grozy. Nawet nienafaszerowany narkotykami. Peter wiele razy mówił, że nie bał się iść do więzienia, ale Francis nie sądził, by więzienie, choćby najostrzejsze, mogło się równać z izolatką w Western State. W izolatkach każdą sekundę spędzało się w towarzystwie duchów niewypowiedzianego cierpienia.

Jakie to szczęście, że wszyscy jesteśmy wariatami, pomyślał. Bo gdybyśmy nie byli, to miejsce szybko doprowadziłby nas do szaleństwa.

Francis poczuł, że przeszywa go strzała rozpaczy, kiedy zrozumiał, że w taki czy inny sposób panowanie Petera nad rzeczywistością otworzy mu bramy szpitala. Jednocześnie wiedział, jak jemu samemu ciężko będzie znaleźć wystarczająco mocny uchwyt na śliskiej, kruchej skale własnej wyobraźni, żeby przekonać Gulptilila, Evansa czy kogokolwiek innego w Western State, żeby go wypuścili. Nawet gdyby zaczął donosić na Lucy Jones i informować Pigułę o jej postępach w dochodzeniu, wątpił, czy doprowadziłoby go to do czegoś innego niż kolejnych nocy wysłuchiwania jęków umęczonych mężczyzn, śniących o strasznych rzeczach.

Dręczony przez wszystko, co nie dawało mu spokoju we śnie, zmagając się ze wszystkim, co otaczało go na jawie, Francis zamknął oczy i odciął się od wszechobecnych dźwięków. Modlił się o kilka godzin pozbawionego snów odpoczynku, zanim nastanie ranek.

Na prawo od niego, kilka łóżek dalej, nagle dała się słyszeć jakaś szamotanina, kiedy jeden z pacjentów zaczął się rzucać przez sen. Francis nie otwierał oczu, jakby mógł w ten sposób odizolować się od osobistego cierpienia tamtego człowieka.

Po chwili hałas ustał. Francis zacisnął mocno powieki, mrucząc coś do siebie, a może dyskutując z głosem mówiącym: Idź spać.

Ale następny dźwięk, jaki usłyszał, wydał mu się nieznajomy. Był to odgłos drapania.

Potem syk.

Potem głos i nagły ucisk dłoni zakrywającej mu oczy.

– Nie otwieraj oczu, Francis. Słuchaj, ale miej oczy zamknięte. Francis gwałtownie wciągnął powietrze, bardzo gorące. W pierwszym odruchu chciał wrzasnąć, ale zagryzł usta. Szarpnął się i zaczął wstawać, ale jakaś siła wepchnęła jego głowę z powrotem w poduszkę. Podniósł rękę, żeby złapać anioła za nadgarstek, ale znieruchomiał na dźwięk jego głosu.

– Nie ruszaj się, Francis. Nie otwieraj oczu, dopóki ci nie powiem. Wiem, że nie śpisz. Wiem, że słyszysz każde moje słowo, ale zaczekaj na polecenie.

Francis zesztywniał. Po drugiej stronie ciemności wyczuwał stojącego nad sobą człowieka. Grozę i mrok.