Выбрать главу

– Tak – odparła powoli. – Chciałabym dostać nazwiska i karty wszystkich pacjentów z Williams, z dormitorium na pierwszym piętrze. A jeśli to możliwe, także plan rozmieszczenia łóżek, żebym mogła powiązać nazwiska z diagnozami i miejscem zajmowanym w sypialni.

Doktor Gulptilil kiwnął głową wciąż się uśmiechając.

– Chodzi o dormitorium, w którym panuje teraz piekielne zamieszanie dzięki pani poprzednim dociekaniom?

– Tak.

– Rozgardiasz, jaki pani już stworzyła, prędko się nie uspokoi. Jeśli dam te informacje, czy obieca mi pani, że zanim rozpocznie jakiekolwiek działania w tej części szpitala, najpierw mnie poinformuje?

Lucy zacisnęła zęby.

– Dobrze. A zatem, skoro o tym mowa, chciałabym, żeby całą tę salę przeszukano.

– Przeszukano? Zamierza pani przetrząsnąć nieliczne osobiste rzeczy pacjentów?

– Owszem. Muszę odszukać ważne dowody rzeczowe, a jestem przekonana, że część z nich znajduje się właśnie w tamtym dormitorium, dlatego potrzebuję pana pozwolenia na przeszukanie.

– Dowody rzeczowe? Na jakich podstawach opiera pani to przekonanie?

Lucy się zawahała.

– Uzyskałam informacje z wiarygodnego źródła, że jeden z tamtejszych pacjentów posiadał zakrwawioną koszulę. Rodzaj ran Krótkiej Blond pozwala wnosić, że ten, kto popełnił zbrodnię, miałby ubranie wymazane jej krwią.

– Hm, to brzmi sensownie. Ale czy policja nie znalazła zakrwawionych ubrań na Chudym, kiedy go aresztowano?

– Jestem zdania, że tę niewielką ilość przeniosła na niego inna osoba.

Doktor Gulptilil się uśmiechnął.

– Ach, oczywiście. – Westchnął. – Nasz współczesny Kuba Rozpruwacz. Zbrodniczy geniusz, nie, proszę wybaczyć, to złe określenie. Mistrz zbrodni. W samym środku naszego szpitala. Cóż, mało prawdopodobne, ale pozwalam pani kontynuować śledztwo. A ta zakrwawiona koszula… mogę ją zobaczyć?

– Niestety, nie mam jej.

Gulptilil kiwnął głową.

– Nie wiedzieć czemu, panno Jones, spodziewałem się tej odpowiedzi. Dobrze. Ale czy moje pozwolenie na to przeszukanie nie stworzyłoby problemów prawnych, gdyby coś znaleziono?

– Nie. To szpital stanowy, macie państwo prawo go przeszukiwać w celu wykrycia jakichkolwiek niedozwolonych substancji albo przedmiotów. Ja proszę tylko o zrobienie tego w mojej obecności.

Gulptilil przez chwilę kołysał się w fotelu.

– A więc nagle doszła pani do wniosku, że ja i mój personel możemy się jednak przydać?

– Nie jestem pewna, czy rozumiem, co chce pan przez to powiedzieć – skłamała Lucy.

Gulptilil najwyraźniej wyczuł fałsz, ponieważ westchnął znacząco.

– Ach, panno Jones, bardzo mnie smuci pani brak zaufania do naszego personelu. Mimo to każę urządzić przeszukanie, choćby po to, by wyperswadować pani to szaleństwo. Nazwiska i rozkład łóżek w Williams też dam. A potem, być może, będziemy mogli podsumować pani pobyt tutaj.

Lucy przypomniała sobie, o co prosił Francis.

– Jeszcze jedno – powiedziała. – Czy mogłabym dostać listę pacjentów, którzy mają w tym tygodniu stanąć przed komisją zwolnień? Jeśli to nie kłopot…

Doktor spojrzał z ukosa.

– Tak. Jako część mojego wkładu we wspieranie pani dochodzenia, każę mojej sekretarce dostarczyć pani te dokumenty. – Gulptilil umiał bez trudu sprawić, że kłamstwo brzmiało jak prawda, co Lucy Jones uważała za niepokojącą zdolność. – Chociaż nie pojmuję, co nasze regularne posiedzenia komisji zwolnień mogą mieć wspólnego z pani dochodzeniem. Byłaby pani skłonna uchylić dla mnie rąbka tej tajemnicy?

– Wolałabym nie, jeszcze nie w tej chwili.

– Pani odpowiedź mnie nie zaskakuje – skomentował sztywno doktor. – Mimo to sporządzę dla pani tę listę.

Kiwnęła głową.

– Dziękuję. – Wstała do wyjścia. Gulptilil podniósł rękę.

– Ale muszę panią o coś prosić, panno Jones.

– Tak, doktorze?

– Proszę zadzwonić do swojego przełożonego. Do tego pana, z którym nie tak dawno uciąłem sobie przyjemną pogawędkę. Powiedziałbym, że teraz jest dobra chwila, żeby wykonać ten telefon. Pani pozwoli.

Odwrócił stojący na jego biurku telefon tak, żeby mogła wykręcić numer. Nie udawał nawet, że zamierza wyjść.

Lucy wciąż dzwoniły w uszach upomnienia szefa. „Strata czasu” i „dreptanie w miejscu” były najlżejszymi z jego zarzutów. Z największym naciskiem powiedział „Pokaż mi szybko postępy albo wracaj natychmiast”. Wysłuchała gniewnej litanii o rosnących na jej biurku stosach spraw wymagających szybkiego załatwienia. Próbowała wyjaśnić, że w szpitalu psychiatrycznym trudno prowadzić zwyczajne śledztwo, a panująca tu atmosfera nie sprzyja wypróbowanym i sprawdzonym technikom, ale nie interesowało go wysłuchiwanie wymówek. „Znajdź coś w ciągu kilku dni albo kończymy zabawę”. To była ostatnia rzecz, jaką wykrzyczał. Lucy zastanawiała się, na ile jej szefa zatruła poprzednia rozmowa z Gulptililem, ale to nie miało tak naprawdę znaczenia. Szef był głośnym, zawziętym i porywczym bostońskim Irlandczykiem. Kiedy przekonało się go, że należy coś zrobić, poświęcał się temu bez reszty, dzięki czemu właśnie jego nieodmiennie wybierano na stanowisko prokuratora generalnego. Był jednak równie szybki do porzucania śledztw, kiedy tylko kończył mu się dość wąski margines tolerancji na niepowodzenia, co, pomyślała Lucy, okazywało się pewnie przydatne z politycznego punktu widzenia, ale jej nie pomagało.

Poza tym musiała przyznać, że nie miała postępów wyraźnych i oczywistych dla polityka. Nie mogła nawet udowodnić związku między sprawami, nie licząc podobieństwa sposobu popełnienia morderstwa. Nic, tylko oszaleć, pomyślała. Było dla niej jasne, że morderca Krótkiej Blond, anioł, który sterroryzował Francisa, i zabójca dwóch kobiet w jej rejonie, to jedna i ta sama osoba. I że jest tutaj, bardzo blisko, i kpi sobie z pani prokurator.

Śmierć Tancerza była jego dziełem. Lucy o tym wiedziała. Wszystko składało się w logiczną całość.

A jednocześnie nie miało sensu. Aresztowania i akty oskarżenia nie opierają się na tym, co się wie, tylko na tym, co można udowodnić, a jak dotąd Lucy nie mogła udowodnić niczego.

Na razie anioł pozostawał nietykalny.

Pogrążona w rozmyślaniach wracała do budynku Amherst. We wczesno-wieczornym powietrzu pojawił się już chłód, a po terenie szpitala niosły się echem zagubione, samotne krzyki. Lucy nie zdawała sobie sprawy, że cierpienie, które ze sobą niosły te żałosne wołania, zacierało się w nadchodzącym chłodzie nocy. Gdyby nie była tak zaprzątnięta analizą swojej trudnej sytuacji, pewnie by zauważyła, że odgłosy, które bardzo ją niepokoiły, kiedy przybyła do Western State, teraz wniknęły w nią do tego stopnia, że sama zaczynała stawać się nieodłączną częścią szpitala, zaledwie dodatkiem do szaleństwa.

Peter podniósł wzrok i uświadomił sobie, że coś się nie zgadza, chociaż nie umiał powiedzieć co. Na tym polegał cały problem: w szpitalu wszystko było wypaczone, odwrócone albo zniekształcone. Dokładne postrzeganie wydawało się niemożliwe. Peter zatęsknił na chwilę za prostotą pożaru. Chodził po zwęglonych, mokrych i cuchnących zgliszczach i wyobrażał sobie powoli, jak ogień wybuchł, jak się rozprzestrzeniał od podłogi przez ściany po dach, podsycany takim czy innym paliwem. W przeprowadzaniu analizy pożaru tkwiła pewna matematyczna precyzja. Dochodzenie przyczyn i określanie rozwoju pożaru dawało Peterowi dużo satysfakcji. Trzymał w rękach spalone drewno czy spieczony kawał stali, czując przepływające przez dłonie resztki ciepła, i wiedział, że zdoła wyobrazić sobie, czym dane szczątki były, zanim dostały się w objęcia ognia. To przypominało zaglądanie w przeszłość, tyle że wyraźne, bez mgły uczuć i stresu. Wszystko znajdowało się na mapie wydarzenia; Peter tęsknił do łatwych czasów, kiedy mógł podążyć każdą z dróg do jasno określonego celu. Zawsze uważał się za kogoś podobnego do tych artystów, którzy pieczołowicie odtwarzają kolory i pociągnięcia pędzla dawnych mistrzów, naśladując Rembrandta albo Leonarda da Vinci – artystów mniejszego kalibru, ale też ważnych.