Выбрать главу

Peter kiwnął głową.

– Ja też wkrótce opuszczę szpital – mruknął. – Przynajmniej tak myślę. – Po chwili dodał: – Ale Francis zostanie.

– Nie tylko Francis – zauważyła Lucy.

– Zgadza się. Nie tylko on. – Zawahał się. – Myślisz, że ma rację? Na temat anioła. Że anioł jest kimś, na kogo byśmy nawet nie spojrzeli…

Lucy wzięła głęboki oddech. Zaciskała i rozluźniała dłonie, niemal w rytmie oddechu, jak ktoś na krawędzi furii, próbujący nad sobą zapanować. Teoria Francisa była niezwykła w szpitalu, gdzie tylu ludzi bezustannie dawało upust swoim emocjom. Powściągnięcie ich – bez pomocy antypsychotyków – było właściwie niemożliwe. Ale kiedy Lucy podniosła wzrok i spojrzała na Petera, w jej oczach zobaczył potężne fale zmartwienia.

– Nie mogę tego znieść – powiedziała bardzo cicho.

Peter w milczeniu czekał na wyjaśnienie.

Lucy usiadła ciężko na drewnianym krześle, potem szybko wstała. Nachyliła się i ścisnęła skraj biurka, jakby szukała oparcia przeciw targającymi nią wichrami męki. Gdy spojrzała na Petera, nie był pewien, czy to, co widzi w jej oczach, to mordercza surowość, czy coś innego.

– Sama myśl, że miałabym zostawić tu gwałciciela i mordercę, jest po prostu niewyobrażalna. Nieważne, czy anioł i człowiek, który zabił tamte trzy kobiety, to jedna i ta sama osoba. Ale na myśl o pozostawieniu go tutaj bezkarnego cierpnie mi skóra.

Peter znów nic nie powiedział.

– Nie zrobię tego – stwierdziła Lucy stanowczo. – Nie mogę.

– A jeśli cię zmuszą? – Równie dobrze mógł zadać to pytanie sobie. Spojrzała na Strażaka ostro.

– Jak ty to robisz? – odparła pytaniem na pytanie.

W pokoju zapadła cisza, potem nagle Lucy zerknęła na stos teczek na biurku. Jednym gwałtownym ruchem zgarnęła je wszystkie i cisnęła o ścianę.

– Niech to szlag! – warknęła.

Tekturowe teczki załopotały w powietrzu, papiery rozsypały się po podłodze.

Peter wciąż milczał. Lucy cofnęła się, wzięła zamach nogą i celnym kopnięciem posłała metalowy kosz na śmieci na drugi koniec pokoju.

Popatrzyła na Petera.

– Nie zrobię tego – powtórzyła. Powiedz, co jest większym złem? Zabijać samemu czy pozwalać, żeby morderca zabijał dalej?

Na to pytanie była odpowiedź, ale Peter chyba wolał nie wypowiadać jej na głos. Lucy odetchnęła głęboko kilka razy, potem spojrzała mu w oczy.

– Rozumiesz to, Peter – szepnęła. – Jednego jestem pewna: jeśli odjadę stąd z pustymi rękami, ktoś zginie. Nie wiem, ile to potrwa, ale w końcu, za miesiąc, pół roku, rok, będę stała nad kolejnym ciałem i patrzyła na prawą dłoń, u której tym razem będzie brakowało czterech palców i kciuka. I wszystko, co wtedy zobaczę, to straconą tutaj możliwość. I nawet jeśli złapię tego człowieka, postawię przed sądem, odczytam listę zarzutów, cały czas będę wiedziała, że ktoś zginął, bo ja zawiodłam, tu, w tej chwili.

Peter w końcu opadł na krzesło i schował twarz w dłonie. Kiedy spojrzał na Lucy, nie nawiązał do tego, co powiedziała, chociaż może, na swój sposób jednak to zrobił.

– Wiesz, Lucy… – zaczął półgłosem, jakby ktoś mógł ich podsłuchiwać. – Zanim zostałem inspektorem pożarowym, przez jakiś czas byłem szeregowym strażakiem. Podobała mi się ta robota. W gaszeniu pożaru nie ma żadnych dwuznaczności. Albo go ugasisz, albo on coś zniszczy. Proste, prawda? Czasami, kiedy ogień był naprawdę paskudny i wielki, czuło się żar na twarzy i słyszało odgłos szalejącego żywiołu, który wymknął się spod kontroli. To okropny, wściekły dźwięk. Jak prosto z piekła. A potem jest taka sekunda, kiedy całe twoje ciało krzyczy: „nie idź tam!”, ale ty idziesz. Bo ogień jest zły, bo reszta twojej brygady już jest w środku i po prostu wiesz, że musisz. To najtrudniejsza łatwa decyzja, jaką kiedykolwiek się podejmuje.

Lucy zastanowiła się nad słowami Petera.

– I co teraz? – spytała.

– Myślę, że musimy zaryzykować – odparł powoli.

– Zaryzykować?

– Tak.

– A to, co mówił Francis? – ciągnęła. – Też sądzisz, że tu wszystko jest postawione na głowie? Gdybyśmy prowadzili śledztwo na zewnątrz i przyszedł do nas jakiś detektyw, twierdząc, że powinniśmy szukać najmniej prawdopodobnego podejrzanego, kazałabym go odsunąć od sprawy. To zupełnie nie trzyma się kupy, a co jak co, śledztwa powinny mieć sens.

– Nie tutaj – odparł Peter.

– Dlatego Francis ma prawdopodobnie rację.

– A więc co robimy? Przejrzymy jeszcze raz wszystkie szpitalne akta, szukając… – Peter przerwał, potem dodał: – No właśnie, czego?

– A co innego nam pozostaje? – odpowiedziała Lucy pytaniem. Znów się zawahał. Po chwili wzruszył ramionami i pokręcił głową.

– Nie wiem - powiedział wolno. – Nie bardzo mi się to podoba…

– To znaczy?

– Pamiętasz, co się stało, kiedy zrobiliśmy zamieszanie w Williams.

– Zginął człowiek.

– I co jeszcze? Anioł wyszedł z cienia. Żeby zabić Tancerza, być może. Nie wiemy tego na sto procent. Ale na pewno, że pojawił się w dormitorium, żeby postraszyć Francisa nożem.

Lucy wzięła głęboki oddech.

– Rozumiem, do czego zmierzasz.

– Musimy go zmusić, żeby znów się pojawił. Kiwnęła głową.

– Pułapka.

Pułapka – przytaknął Peter. – Ale czego użyjemy jako przynęty? Lucy uśmiechnęła się jak ktoś, kto zdaje sobie sprawę, że jeśli chce dużo osiągnąć, musi dużo zaryzykować.

Wczesnym popołudniem Duży Czarny zabrał małą grupę mieszkańców Amherst na wycieczkę do ogródka. Minęło trochę czasu, odkąd Francis widział, co wyrosło z nasion, które zasiali w szpitalnym ogrodzie przed śmiercią Krótkiej Blond i aresztowaniem Chudego.

Popołudnie było przyjemne. Ciepłe, rozświetlone promieniami słońca odbijającymi się od bieli obramowań okien budynków szpitala. Lekki wiaterek pędził rzadkie, białe obłoki po przestworze błękitnego nieba. Francis uniósł twarz do słońca, pozwalając, żeby wypełniło go ciepło. W głowie słyszał pomruki satysfakcji, które mogły być jego głosami, ale równie dobrze drobnymi zalążkami nadziei, wkradającymi się w wyobraźnię. Przez kilka minut wierzył, że jest w stanie zapomnieć o wszystkim, co się wokół niego dzieje, i beztrosko rozkoszować się promieniami słońca. W takie popołudnia cały nagromadzony w nim mrok szaleństwa wydawał się trochę odleglejszy.

W wycieczce brało udział dziesięcioro pacjentów. Na przodzie kroczyła Kleo – zajęła to miejsce, kiedy tylko wyszli z budynku. Wciąż mamrotała, ale parła przed siebie z determinacją niepasującą do rozleniwiającej atmosfery dnia. Napoleon próbował z początku dotrzymywać jej kroku, ale nie dał rady i poskarżył się Dużemu Czarnemu, że Kleo każe im maszerować za szybko. Wszyscy stanęli na środku ścieżki i zaczęli się kłócić.

– Ja powinnam iść pierwsza! – krzyknęła ze złością Kleo. Wyprostowała się wyniośle, spoglądając na pozostałych z królewską wyższością zrodzoną z chorych myśli. – To moje miejsce. Moje prawo i mój obowiązek! – dodała.

– To nie pędź tak – odparował Napoleon, dysząc lekko i drżąc.

– Będziemy szli, jak każę – odparła Kleo. Duży Czarny spojrzał na nią z rozpaczą.

– Kleo, proszę… – zaczął.

Ale kobieta odwróciła się do niego i oznajmiła:

– Wszystkie wnioski zostają odrzucone.

Duży Czarny wzruszył ramionami i spojrzał na Francisa.

– Ty prowadź – powiedział.

Kleo zastąpiła Francisowi drogę, ale popatrzył na nią z tak żałosnym wyrazem rezygnacji na twarzy, że po chwili parsknęła z władczą pogardą i odsunęła się. Kiedy mijał Kleo, spostrzegł, że oczy jej płonęły, jakby kryjące się za nimi myśli ogarnął niekontrolowany pożar. Miał nadzieję, że Duży Czarny też to spostrzegł, ale nie był pewien, bo pielęgniarz usiłował właśnie zorganizować grupę. Jeden mężczyzna już płakał, a jakaś kobieta zeszła ze ścieżki. Francis stanął na przodzie.