— Sądziłem, że magowie nie spoufalają się z innymi — powiedział w końcu. — Smoczy Lot mówił, że miłosne zbliżenie niszczy naszą moc.
— Tak twierdzą niektórzy — odparła łagodnie Woal. Uśmiechnęła się i pożegnała.
Medra czekał do wieczora, oszołomiony i zły. Gdy w końcu Żar wynurzyła się z Gaju i ruszyła do swego liściastego szałasu nad strumieniem, poszedł za nią, jako wymówkę dźwigając kosz Woal.
— Mogę z tobą pomówić? — spytał. Przytaknęła krótko, marszcząc czarne brwi.
Medra milczał. Żar przykucnęła, by sprawdzić, co jest w koszyku.
— Brzoskwinie! — wykrzyknęła i uśmiechnęła się.
— Mój mistrz, Smoczy Lot, mówił, że czarodzieje, którzy się kochają, tracą moc — wypalił w końcu Medra.
Nie odpowiedziała, wykładając na ziemię wszystko z koszyka i dzieląc na dwie części.
— Sądzisz, że to prawda? — spytał. Wzruszyła ramionami.
— Nie.
Zabrakło mu słów. Po chwili spojrzała na niego.
— Nie — powtórzyła cicho. — Nie sądzę, by była to prawda. Myślę, że wszystkie prawdziwe moce, stare moce u swych korzeni są tym samym.
Stał bez ruchu, w milczeniu.
— Te brzoskwinie są dojrzałe — rzekła. — Będziemy musieli zjeść je od razu.
— Gdybym zdradził ci moje imię — powiedział. — Moje prawdziwe imię…
— Wówczas podałabym ci moje — odparła. — Jeśli… jeśli tak właśnie powinniśmy zacząć.
Zaczęli jednak od brzoskwiń.
Oboje byli nieśmiali. Gdy Medra ujął jej dłoń, trzęsły mu się ręce i Żar, której imię brzmiało Elehal, odwróciła się gniewnie. Potem, bardzo lekko, musnęła jego palce. Kiedy gładził jej lśniące czarne włosy opadające niczym wodospad, zdawała się z trudem znosić jego dotknięcie, toteż przestał. Gdy spróbował ją objąć, była sztywna, odpychająca. Potem odwróciła się i pospiesznie, niezręcznie, gwałtownie chwyciła go w objęcia. Pierwsza wspólna noc i kolejne spędzone razem nie dały im zbyt wiele rozkoszy ani ukojenia. Uczyli się jednak od siebie. Pokonując wstyd i lęk, poznali w końcu namiętność. Wówczas długie dni w ciszy lasu i długie, rozświetlone gwiazdami noce stały się dla nich prawdziwą radością.
Kiedy z miasta przybyła Woal, przynosząc im ostatnie letnie brzoskwinie, wybuchnęli śmiechem. Brzoskwinie stały się symbolem ich szczęścia. Próbowali ją przekonać, by z nimi została i zjadła kolację. Nie zgodziła się jednak.
— Bądźcie tu, póki możecie — rzekła.
Tego roku lato nie trwało długo. Szybko nadeszły deszcze. Wczesną jesienią śnieg spadł na Roke, choć rzadko docierał tak daleko na południe. Kolejne sztormy atakowały wyspę, jakby wichry zbuntowały się przeciw manipulacjom czarowników. Kobiety siedziały razem przy ogniu w samotnych domach. Ludzie w Thwil zbierali się wokół palenisk. Słuchali skowytu wiatru, bębnienia deszczu, ciszy śniegu. Nad zatoką Thwil morze z hukiem uderzało o rafy i skały otaczające wyspę. Żadna łódź nie zdołałaby pokonać fal.
Dzielili się wszystkim, co mieli. Pod tym względem była to naprawdę Wyspa Morreda. Nikt na Roke nie głodował ani nie był bezdomny, choć też nikt nie miał wiele więcej, niż potrzebował. Ukryci przed resztą świata, nie tylko przez morze i sztormy, lecz przez zaklęcia otaczające wyspę i zwodzące statki z kursu, pracowali, rozmawiali i śpiewali pieśni: “Zimową kolędę", “Czyny młodego króla". Mieli też księgi: “Kroniki Enladzkie" i “Dzieje mądrych bohaterów". Starzy mężczyźni i kobiety czytali na głos urywki owych bezcennych ksiąg w sali na przystani, gdzie rybacy splatali i naprawiali sieci. Było tam palenisko. Rozpalali ogień. Ludzie przybywali nawet z farm po drugiej stronie wyspy, by słuchać dawnych historii. Siedzieli w ciszy, zasłuchani.
— Nasze dusze są głodne — mawiała Żar.
Zamieszkała z Medrą w jego małym domku nieopodal domu Sieci, choć wiele czasu spędzała z siostrą. Żar i Woal były małymi dziewczynkami, gdy przybyli najeźdźcy z Wathort. Matka ukryła je w piwnicy na farmie, a potem, korzystając ze swych zaklęć, próbowała obronić męża i braci, którzy nie chcieli się kryć, lecz walczyli z najeźdźcami. Zostali zarżnięci tak jak ich bydło. Dom i budynki spalono. Dziewczynki spędziły w piwnicy wiele dni i nocy. Gdy w końcu zjawili się sąsiedzi, by pogrzebać gnijące ciała krów, znaleźli dwójkę dzieci, milczących, wygłodniałych, uzbrojonych w motykę i wyłamane ostrze pługa, gotowych bronić kopców kamieni i ziemi wzniesionych nad umarłymi.
Medra usłyszał od Żar zaledwie skrawki owej historii. Pewnego wieczoru opowiedziała mu ją Woal, trzy lata starsza od siostry i przechowująca w pamięci żywe obrazy tamtych dni. Żar siedziała obok, słuchając w milczeniu.
W rewanżu Medra opowiedział Woal i Żar o kopalniach w Samory, czarnoksiężniku Gelluku i niewolnicy Anieb. Gdy skończył, Woal milczała długą chwilę.
— To właśnie miałeś na myśli, gdy tu przybyłeś? “Nie mogłem ocalić tej, która mnie ocaliła".
— A ty spytałaś: “Co mógłbyś mi powiedzieć, bym ci zaufała?".
— Powiedziałeś — odparła Woal.
Medra ujął jej dłoń i uniósł do swego czoła. Opowiadając historię Somory, wstrzymywał łzy. Teraz pozwolił, by płynęły otwarcie.
— Dała mi wolność — rzekł. — Wciąż czuję, że wszystko, co robię, robię dzięki niej i dla niej. Nie, nie dla niej. Dla zmarłych niczego nie da się zrobić, ale dla…
— Dla nas — wtrąciła Żar. — Dla nas. Tych, którzy żyją w ukryciu. Nie zabici, nie zabijając. Martwi pozostaną martwi. Władcy, wielcy ludzie, podążają własną drogą. Cała nadzieja świata skupia się w ludziach, którzy nie mają znaczenia.
— Czy wiecznie musimy się ukrywać?
— Powiedziane jak na mężczyznę przystało. — Woal uśmiechnęła się lekko, z bólem.
— Tak — odparła Żar. — Musimy się ukrywać. Jeśli trzeba, wiecznie. Bo poza tą wyspą nie pozostało już nic, jedynie śmierć bądź zadawanie śmierci. Powiedziałeś to, a ja ci wierzę.
— Ale prawdziwej mocy nie uda się ukryć — zauważył Medra. — Nie na długo. W ukryciu moc umiera.
— Na Roke magia nie zginie — powiedziała Woal. — Na Roke wszystkie zaklęcia są silne. Tak mawiał sam Ath. Wędrowałeś przecież pod drzewami… Naszym zadaniem jest podtrzymywać tę siłę, ukrywać ją. O tak. Gromadzić, tak jak młody smok chciwie gromadzi w sobie ogień. I dzielić się nią. Ale tylko tutaj. Przekazywać ją następnym pokoleniom, tu, gdzie jest bezpieczna, gdzie wielcy rabusie i zabójcy nie będą jej szukać, bo nikt z nas nie ma dla nich znaczenia. Pewnego dnia smok zdobędzie dość sił, nawet jeśli trzeba na to tysiąca lat…
— Lecz poza Roke żyją zwykli ludzie — rzekł Medra. — Pracują nad siły, głodują, umierają w biedzie. Czy muszą tak żyć tysiąc lat, pozbawieni nadziei?
Powiódł wzrokiem od jednej siostry do drugiej, jednej łagodnej i niewzruszonej, drugiej — pod powłoką surowości — ciepłej i wrażliwej jak pierwszy płomień, z którego powstaje ogień.
— Na Havnorze — dodał — daleko od Roke, w wiosce na górze Onn, wśród ludzi, którzy nie wiedzą nic o świecie, wciąż żyją Kobiety Dłoni. Po tylu latach sieć wciąż istnieje. Jak ją utkano?
— Zręcznie, magicznie — odparła Żar. — Jak na sztukmistrzów przystało.
— I rzucono daleko! — Ponownie spojrzał na swe towarzyszki. — Niewiele nauczono mnie w mieście Havnor. Moi nauczyciele mówili, bym nie używał magii do złych celów. Żyli jednak w strachu, nie mieli sił, by przeciwstawić się potężniejszym od siebie. Dali mi wszystko, co posiadali. Nie było tego wiele. Tylko szczęście sprawiło, że moc nie zwiodła mnie na manowce. Szczęście i siła Anieb. Gdyby nie ona, służyłbym teraz Gellukowi. A przecież ona także nie odebrała żadnych nauk i stała się niewolnicą. Skoro nawet najlepsi źle uczą magii, a potężni wykorzystują ją do złych celów, jak może wzrosnąć nasza siła? Czym będzie karmił się młody smok?