Выбрать главу

Kruk szalał z radości, zdobywszy poplamiony wodą bestiariusz z czasów Akambara w zamian za pięć srebrnych guzików, nóż z rękojeścią z macicy perłowej i sztukę jedwabiu z Lorbanery. Zachwycał się starożytnymi opisami harikki, otaka i lodowego niedźwiedzia. Rybołów schodził na ląd na każdej wyspie, demonstrując swe towary w kuchniach miejscowych gospodyń i sennych tawernach, gdzie przesiadywali starcy. Czasami od niechcenia zaciskał rękę w pięść i unosił, ukazując wnętrze dłoni. Nikt jednak nie odpowiedział podobnym znakiem.

— Książki? — rzekł z powątpiewaniem wyplatacz koszy na północnym Sudidi. — Tak jak ta tutaj? — wskazał ręką długie pasma pergaminu wplecione w strzechę. — To one przydają się do czegoś jeszcze?

Kruk dostrzegł słowa widoczne tu i ówdzie pomiędzy sitowiem dachu i zaczął trząść się z gniewu. Rybołów pospiesznie odprowadził go do łodzi.

— To był tylko podręcznik uzdrawiacza zwierząt — powiedział Kruk. Opuścili już wyspę i żeglowali dalej. — Zdążyłem przeczytać “choroby stawów" i coś o sutkach owiec. Ale co za ignorancja! Co za straszna ignorancja! Wzmocnić dach kartami książki!

— A w dodatku była to bardzo użyteczna wiedza — przyznał Rybołów. — Jak ludzie mogą żyć godnie, jeśli nie zachowuje się wiedzy, nie naucza jej? Gdyby tylko można zgromadzić księgi w jednym miejscu…

— Takim jak biblioteka królów. — W głosie Kruka zabrzmiała nuta tęsknoty za utraconą chwałą.

— Albo twoja biblioteka — uzupełnił Rybołów. Stał się już znacznie subtelniejszy niż kiedyś.

— To tylko fragmenty — odrzekł jego towarzysz, mówiąc z lekceważeniem o dziele swego życia. — Resztki!

— Początek — sprostował Rybołów. Kruk jedynie westchnął.

— Myślę, że powinniśmy znów popłynąć na południe. — Rybołów skręcił, zmierzając w stronę otwartego kanału, w kierunku Pody.

— Ty masz dar — przyznał Kruk. — Wiesz, gdzie szukać. Poszedłeś wprost do bestiariusza na strychu… Ale tu niczego nie ma. Niczego ważnego. Ath nie pozostawiłby największej z ksiąg wiedzy prostakom, którzy zrobiliby z niej dach. Zabierz nas na Pody, jeśli chcesz, a potem z powrotem na Orrimy. Mam już dosyć.

— Poza tym kończą nam się guziki — dokończył wesoło Rybołów. Czuł w sercu radość. Gdy tylko pomyślał o Pody, zrozumiał, że zmierza we właściwą stronę. — Może znajdę coś po drodze — dodał. — To w końcu mój talent.

Żaden z nich wcześniej nie był na Pody, sennej, południowej wyspie. Tutejszy piękny, stary port, Telio, wzniesiony z różowego piaskowca, otaczały pola i sady, które powinny być żyzne i pachnące, lecz od stu lat wyspą władali panowie z Wathort, nakładając podatki i porywając niewolników. Ich rządy odebrały siły ziemi i ludziom. Słoneczne ulice Telio były smutne i brudne. Ludzie mieszkali tu jak w głuszy: w namiotach i szałasach zbudowanych ze śmieci bądź na gołej ziemi.

— To na nic. — Kruk z niesmakiem ominął ludzkie odchody. — Ci nieszczęśnicy nie mają żadnych książek, Rybołowie.

— Zaczekaj. Daj mi jeden dzień.

— To niebezpieczne. To bez sensu. — Kruk jednak słabo protestował. Skromny, naiwny młodzieniec, którego niegdyś nauczył czytać, stał się obecnie jego mądrym przewodnikiem.

Podążył za nim głównymi ulicami i dalej, w głąb dzielnicy małych domków, dawnych siedzib tkaczy. Na Pody hodowano len. Wszędzie wokół stały kamienne budynki zmiękczalni, obecnie puste. W oknach widać było warsztaty tkackie. Na małym placu, skrytym w cieniu przed palącym słońcem, kilka kobiet przędło, siedząc wokół studni. W pobliżu bawiły się dzieci, niespokojne od gorąca, obdarte, z zainteresowaniem obserwujące przybyszów. Rybołów bez wahania ruszył w tamtą stronę, jakby wiedział, dokąd zmierza. Grzecznie powitał kobiety.

— Mój piękny panie — powiedziała z uśmiechem jedna z nich — nie warto nawet pokazywać, co masz w swych workach. Nie mam bowiem ani miedziaka, ani kawałka kości. Od dawna ich nie oglądałam.

— Może jednak masz kawałek płótna, dobrodziejko, tkaniny bądź nici? Płótno z Pody jest najlepsze. Tak słyszałem aż na Havnorze. Potrafię też ocenić to, co teraz przędziecie. Piękna nić, doprawdy.

Kruk obserwował go z rozbawieniem i lekką wzgardą. Choć potrafił wspaniale targować się o książki, przekomarzania ze zwykłymi kobietami o guziki i nici były poniżej jego godności.

— Niech no tylko to otworzę — powiedział Rybołów, rozkładając swe rzeczy na bruku. Kobiety i brudne nieśmiałe dzieci podeszły bliżej, by obejrzeć cuda, jakie chciał im pokazać.

— Szukamy tkanin, niefarbowanych nici i innych rzeczy. Choćby guzików. Macie kościane bądź rogowe? Za trzy, cztery guziki gotów jestem dać mały aksamitny czepek. Albo zwój wstążki. Spójrzcie tylko na jej kolor! Pięknie pasowałaby do twych włosów, dobrodziejko. Szukamy też papieru bądź książek. Nasi panowie z Orrimy je lubią. Macie jakieś księgi?

— Piękny z ciebie mężczyzna — rzekła kobieta, która odezwała się pierwsza, i ze śmiechem uniosła do czarnego warkocza czerwoną wstążkę. — Żałuję, że nic dla ciebie nie mam!

— Nie śmiałbym prosić o całusa — odparł Medra. — Ale może otwartą dłoń.

Uczynił znak. Przez moment patrzyła na niego.

— To łatwe — rzekła cicho, odpowiadając tym samym gestem. — Ale nie zawsze bezpieczne wśród obcych.

Medra nadal demonstrował swe towary i wymieniał żarty z kobietami i dziećmi. Nikt niczego nie kupił. Miejscowi przyglądali się błyskotkom jak najcenniejszym skarbom. Pozwolił im patrzeć i obmacywać do woli. Nie odezwał się ani słowem, gdy jedno z dzieci podwędziło małe lusterko z polerowanego mosiądzu, choć widział, jak cacko znika pod obdartą koszulą. W końcu oznajmił, że musi iść dalej. Gdy tylko zebrał towar, dzieci odeszły.

— Mam sąsiadkę — oznajmiła kobieta o czarnych warkoczach — może znalazłoby się w jej domu trochę papieru, jeśli was to interesuje.

— Zapisanego? — wtrącił Kruk, który siedział dotąd na pokrywie studni i okropnie się nudził. — Pokrytego znakami?

Zmierzyła go wzrokiem.

— Pokrytego znakami, panie — powiedziała. A potem, zwracając się do Rybołowa, dodała innym tonem: — Jeśli zechcesz pójść ze mną, mieszka tam. To zwykła dziewczyna i w dodatku biedna, ale wierz mi, handlarzu, powita cię z otwartymi rękami, choć może nie wszyscy to czynimy.

— Z nas trojga troje. — Kruk pospiesznie uczynił znak. — Oszczędź sobie jadu, kobieto.

— To wy, panie, musicie oszczędzać. Ja nie mam czego. Jesteśmy tu biedni. — Jej oczy błysnęły. Bez słowa poprowadziła ich naprzód.

Po chwili dotarli do piętrowego kamiennego domu na końcu uliczki. Kiedyś był piękny; teraz stał częściowo pusty, zrujnowany, pozbawiony okien i gzymsów. Przeszli przez podwórze z wykopaną pośrodku studnią. Kobieta zapukała do drzwi. Otworzyła jej dziewczyna.

— To nora czarownicy — rzekł Kruk, czując zapach ziół i aromatycznego dymu. Cofnął się o krok.

— Uzdrowicielki — poprawiła przewodniczka. — Czy ona wciąż niedomaga, Dory?

Dziewczyna przytaknęła, spoglądając najpierw na Rybołowa, potem na Kruka. Miała trzynaście, może czternaście lat. Choć szczupła, była mocno zbudowana. Jej oczy lśniły gniewnie.

— To Mężczyźni Dłoni, Dory, jeden niski i piękny, drugi wysoki i dumny. Szukają papierów. Wiem, że kiedyś miałaś coś takiego, ale czy masz jeszcze? Z ich rzeczy nic ci się nie przyda, może jednak dadzą ci kawałek kości. Czyż nie? — Zerknęła na Rybołowa, który skinął głową.