Gdy dostrzegł zieloną plamę nad zamglonym morzem, krzyknął głośno — żeglarze na statkach usłyszeli głos smoka — i poleciał naprzód, nie czekając, aż podążą za nim.
Wszystkie pogłoski o Roke twierdziły, że wyspy bronią zaklęcia i uroki kryjące ją przed oczami z zewnątrz. Jeśli istotnie wzgórze bądź otwierającą się przed nim zatokę spowijały jakiekolwiek zaklęcia, dla Wczesnego były ulotne, przejrzyste. Nic nie przesłaniało mu oczu, nie rzucało wyzwania woli. Przeleciał nad zatoką, nad miasteczkiem i budowanym dużym domem na zboczu, zmierzając na szczyt wysokiego zielonego wzgórza. Tam wylądował, wyciągając szpony i łopocząc rdzawoczerwonymi smoczymi skrzydłami.
I odkrył, że znów jest człowiekiem, choć nie zmienił swej postaci. Stanął bez ruchu zaniepokojony, niepewny.
Wiał wiatr. Długa trawa kołysała się w jego powiewach. Lato dobiegało końca; trawa była już sucha, pożółkła, Wczesny nie dostrzegł wśród niej żadnych kwiatów oprócz białych, puszystych główek dmuchawców. Nagle ujrzał kobietę wspinającą się na zbocze poprzez morze trawy. Nie szła żadną ścieżką, lecz stąpała bez wysiłku.
Wydało mu się, że podniósł dłoń, by powstrzymać ją zaklęciem, nie zrobił tego jednak i podeszła. Zatrzymała się ledwie kilka długości ręki od niego.
— Powiedz mi swoje imię — rzekła, a on odparł:
— Teriel.
— Po co tu przybyłeś, Terielu?
— Aby was zniszczyć.
Kobieta w średnim wieku, o okrągłej twarzy, niska i silna, miała ślady siwizny we włosach. Ciemnymi oczami pod ciemnymi brwiami spoglądała wprost w jego oczy, więżąc go, zmuszając do mówienia prawdy.
— Zniszczyć nas? To wzgórze? Tamte drzewa? — Zerknęła na widoczny niedaleko zagajnik. — Może Segoy, który je stworzył, mógłby odwrócić swe dzieło. Może ziemia sama się zniszczy, może w końcu unicestwi się naszymi rękami, ale nie twoimi. Fałszywy królu, fałszywy smoku, fałszywy człowieku, nie przychodź na Pagórek Roke, póki nie poznasz ziemi, na której stoisz. — Zrobiła jeden gest ku ziemi. Potem odwróciła się i stąpając wśród traw, zeszła ze wzgórza tą samą drogą, którą przybyła.
Teraz widział, że wokół stoją inni ludzie, wielu ludzi. Mężczyźni, kobiety i dzieci, żywi i duchy umarłych, cały tłum. Przerażali go; skulił się, próbując rzucić zaklęcie, które ukryłoby go przed nimi.
Nie zrobił tego jednak. Nie pozostała w nim nawet odrobina magii. Zniknęła, uciekła z niego, wsiąkła w to straszne wzgórze, w potworną ziemię pod stopami. Odeszła. Nie był już czarnoksiężnikiem, lecz człowiekiem jak inni, słabym i bezsilnym.
Wiedział o tym, wiedział z absolutną pewnością. Mimo to jednak wciąż usiłował rzucić zaklęcie. Uniósł ręce w geście towarzyszącym inkantacji, z wściekłością młócąc powietrze. Potem spojrzał na wschód, mrużąc oczy, wypatrując błysku słońca na wiosłach galery, żagli okrętów przybywających, by ukarać tych ludzi i go ocalić. Ujrzał jednak tylko mgłę zasnuwającą morze poza ujściem zatoki. Na jego oczach zgęstniała i pociemniała, napływając kolejnymi falami.
Z obrotów ziemi ku słońcu biorą się dni i noce, lecz we wnętrzu ziemi dzień nigdy nie nastaje. Medra wędrował przez noc. Mocno kulał, nie zawsze był w stanie podtrzymać magiczne światło. Gdy zgasło na dobre, musiał się zatrzymać i przespać. Sen nie przypominał wcale śmierci, jak mu się kiedyś zdawało. Gdy się ocknął, wciąż był przemarznięty, obolały, spragniony. Kiedy tylko udało mu się zaświecić światełko, dźwignął się z ziemi i ruszył naprzód. Nie widział Anieb, wiedział jednak, że tu jest. Podążał za nią. Czasami natykał się na wielkie groty, czasami na sadzawki nieruchomej wody. Trudno było naruszyć ich martwą powierzchnię, ale musiał coś pić. Miał wrażenie, że schodzi coraz głębiej i głębiej. Potem dotarł do najdłuższej sadzawki i gdy ją minął, korytarz zaczął się wznosić. Teraz czasami szła za nim Anieb. Powtarzał jej imię, ona jednak nie odpowiadała. Nie mógł wymówić innego imienia. Myślał o drzewach, korzeniach drzew. Oto królestwo u korzeni drzew. Jak daleko sięga las? Tak daleko, jak sięga las. Równie daleko jak życie, głęboko jak korzenie drzew. Tam dokąd liście rzucają swe cienie. Tu nie było cieni, jedynie ciemność. Szedł jednak naprzód i naprzód, póki w końcu nie ujrzał przed sobą Anieb. Dostrzegł błysk jej oczu, obłok kręconych włosów. Przez moment obejrzała się na niego, a potem odwróciła się i odbiegła długim zboczem w mrok.
W miejscu gdzie stał, ciemność nie panowała już niepodzielnie. Na twarzy czuł lekki powiew. Daleko z przodu dostrzegł słabe światełko — naturalne, nie magiczne. Ruszył przed siebie. Od dawna już się czołgał, wlokąc za sobą prawą nogę, która nie utrzymywała ciężaru ciała. Czuł zapach wieczornego wiatru, widział wieczorne niebo pomiędzy gałęziami i liśćmi drzew. Wygięty dębowy korzeń podtrzymywał wylot tunelu, wystarczająco wielki, by przepuścić człowieka bądź borsuka. Medra wyczołgał się z niego i legł pod korzeniem. Światło wokół gasło, pomiędzy liśćmi rozbłysły pierwsze gwiazdy.
Tam znalazł go Ogar — wiele mil od doliny, na zachód od Samory, na skraju wielkiej puszczy Faliern.
— Mam cię — rzekł, spoglądając na zabłocone, nieruchome ciało. — Za późno — dodał z żalem. Pochylił się, by sprawdzić, czy zdoła go podnieść albo powlec za sobą, i poczuł słabiutkie ciepło życia. — Twardy jesteś — mruknął. — Obudź się. No już, Wydro, zbudź się.
Medra rozpoznał Ogara, choć nie był w stanie usiąść i ledwie mógł mówić. Stary mag okrył go własną kurtką i poczęstował wodą z manierki. Potem przykucnął obok, oparty plecami o rozłożysty dębowy pień. Jakiś czas spoglądał w dal, w głąb lasu. Był późny ranek upalnego letniego dnia. Promienie słońca przenikały przez liście, przybierając tysiące odcieni zieleni. Wysoko na drzewie wiewiórka łajała natrętną sójkę. Ogar podrapał się po karku i westchnął.
— Czarnoksiężnik jak zwykle podąża złym śladem — rzekł w końcu. — Twierdził, że wróciłeś na Roke i że tam cię złapie. Nic nie mówiłem.
Spojrzał na mężczyznę, którego znał jedynie jako Wydrę.
— Zszedłeś w głąb ziemi, tam gdzie stary mag, prawda? Znalazłeś go?
Medra przytaknął.
— Hmm. — Ogar zaśmiał się cicho, zgrzytliwie. — Zwykle znajdujesz to, czego szukasz, prawda? Jak ja. — Dostrzegł, że jego towarzysz porusza się niespokojnie. — Zabiorę cię stąd. Sprowadzę wóz z wioski. Muszę tylko chwilę odsapnąć. Posłuchaj, nie martw się. Nie ścigałem cię przez te wszystkie lata tylko po to, by cię oddać Wczesnemu, tak jak kiedyś Gellukowi. Było mi wtedy przykro. Zastanawiałem się nad tym, co ci mówiłem — że musimy trzymać się razem, dla kogo pracujemy. Wtedy nie miałem wyboru, ale ponieważ źle ci się przysłużyłem, pomyślałem, że jeśli spotkam cię kiedyś, postaram się to naprawić, jeśli zdołam. Jak to szukacz z szukaczem.
Wydra oddychał z trudem. Ogar na moment położył dłoń na jego ręce.
— Nie martw się — powiedział i wstał. — Odpoczywaj — dodał.